Wśród największych grzechów, jakich człowiek może się dopuścić, kopanie psa jest w pierwszej dziesiątce
Ramona na kolanach u swojej pani (Dyjuk/REPORTER / REPORTER)
"Ramona, Mila, Bobo i pięćdziesiąt sześć innych zwierząt". Okładka
"Ramona, Mila, Bobo i pięćdziesiąt sześć innych zwierząt" to zbiór filozoficznych opowiastek o zwierzętach oraz o relacjach ludzi i zwierząt. Autorem jest Kamil Sipowicz. Niepokorny rockmen, artysta, poeta znany z buntowniczej, antysystemowej natury w tej książce pokazuje swoją wrażliwą i delikatną stronę. Uzupełnieniem subtelnych wspomnień są ilustracje autorstwa Olgi Sipowicz (Kory). Autorzy żyją w harmonii ze zwierzętami w cichym domu na Roztoczu, traktują zwierzęta jak pełnoprawnych członków rodziny, z szacunkiem i troską.
Książkę opublikowało Wydawnictwo Iskry. Książka jest już w sprzedaży (do kupienia TU), a jej wersja elektroniczna jest dostępna TU.
Psy są bardziej szczęśliwe niż ludzie
Pikuś i Mila - psy przechodnie
Pikuś i Mila od dwóch lat kursują między leśną partyzancką wsią Wojda a Kolonią Bliżów, gdzie stoi nasz dom. Około dwóch kilometrów. Przez las, łąki i wzgórza. Psy urozmaicają sobie drogę, robiąc dodatkowe, nadmiarowe koła. Ich energia wydaje się niewyczerpana. Jod tak na nie działa.
W Wojdzie mieszkają Iwonka i Krakers. Miejscowi, choć z epizodami krakowskimi i wrocławskimi.Wszelaka gadzina, psy i koty, a nawet leśne zwierzęta uwielbiają Iwonkę. Wiele razy woziła ona po okolicznych weterynarzach chore lub poranione sarny.
Mila ma często dylemat - czy być ze mną, jej urzędowym panem, który wyrobił jej książeczkę zdrowia, założył obróżkę i dba o szczepienia, czy z Iwonką. Mila i Pikuś są psami w podróży. Dogs in travel. Raz tu, raz tam. Biegają wolne pomiędzy wsiami. Odwiedzają jeszcze Bliżów, a nawet Szewnię Dolną. Hulaj dusza przez roztoczańskie pagórki i laski. Mamy tu niezliczone drogi. Trakty leśne, czyli dukty, przecinki znane tylko drwalom, drogi gruntowe, drogi w debrach i te przez las, z których korzystają tylko zwierzęta. Wszystkie te drogi psy znają na pamięć. Zapisane są w ich ciałach migdałowatych.
W zimową zawieję, w nocną ciemną zamieć, jak dzisiaj, w letni huragan czy wiosenną ulewę - doprowadzą każdego do domu na trasie Wojda?Bliżów Kolonia i z powrotem. Także tego, który zapomniał latarki. Robią przy okazji jeszcze nadliczbowe zakosy. Jakby energii miały nieskończone zasoby, o czym już wspomniałem. Jod, oczywiście.
Z Pikusiem rozmowy o sensie życia
Z Pikusiem lubię rozmawiać o filozofii. Przemawiam do niego: - Ty jesteś najbardziej szczęśliwym stworzeniem na ziemi. Jesteś wolny, możesz biegać, dokąd cię nos poprowadzi. Ludzie, których znasz, kochają cię. A my, rasa ludzka, musimy pracować. Musimy też myśleć. Przynajmniej powinniśmy. Mamy świadomość. Ale czy ta świadomość czyni nas szczęśliwszymi niż ty? I czy uśmiechamy się tak często jak ty? W żadnym wypadku.
W czasie tej pogaduszki na tarasie lub w ogrodzie dochodzimy razem do wspólnego wniosku: psy są bardziej szczęśliwe niż ludzie. Choć są wyjątki. Chociażby wymieniona już kilka razy w tej historii Mila.
Nie wiadomo gdzie kończy się Ola, a gdzie zaczyna Ramona
Ramona - numero uno
Zanim zajmiemy się naszymi domowymi kotami, należy poświęcić trochę atramentu naszej suczce numer jeden, czyli Ramonce. Pseudonim artystyczny Misia.
Ramona jest psem wewnętrznym i zewnętrznym. Ma prawo biegać po ogrodach, sadach i polach oraz w każdej chwili może wejść do domu. Nawet mając zabłocone wszystkie cztery nóżki, może wskoczyć do łóżka, na świeżo wypraną pościel. Oczywiście to się nie zdarza, bo Ola już zdąży jej umyć łapki pod ciepłą wodą. Ramona może biegać zabłocona po nowych dywanach. Ramona ma najwięcej wolności w naszym domostwie. Jest pieskiem numero uno, jak na Włoszkę przystało.
Ramona jest z nami najdłużej, już kilkanaście lat. Jest naszym pierwszym psem. Ani ja, ani Ola nie mieliśmy w dzieciństwie psów. (...)
Jako psiarze nie mieliśmy żadnego doświadczenia. W psie tematy wprowadziła nas Małgosia, nasza przyjaciółka. Psiara i kociara z dziada pradziada.
Ramona ma już kilkanaście lat. Chociaż po bolończykach nie widać wieku, to zaczyna być lekko ślepawa. Podobnie jak jej równolatka Mila.
U Ramonki kłopoty z oczkiem zaczęły się wtedy, gdy Czupurek przywitał ją swoim ostrym pazurem.
Ramonka jest mała, lekka, właściwie chudy kurczaczek w otoczeniu białych, kręconych włosów. Bez podszerstka. Regularnie czesana i strzyżona przez Olę lub panie psie fryzjerki. Wyciąganie rzepów, cierni i trawy z łapek Ramonki traktowane jest przez nią jako niedopuszczalna zniewaga. Ciężka to robota. Przekonywanie Ramony, że to dla jej dobra, nie przynosi skutku. Ma w nosie całą ludzką logikę. Tłumaczę jej, że jeżeli A, to B. Ona nic z tego nie rozumie.
Czynność wyczesywania to domena Oli, czasami Małgosi. Ja się tego nie podejmuję.
Nie posiadając podszerstka, Ramona nie gubi sierści. I co ważne ? nie uczula. Alergicy mogą głaskać Ramonę do woli. A ona to lubi. Żąda tego. Wymaga i rozkazuje. Brak podszerstka ważny jest też w podróży samolotem. Żaden alergik nie ma prawa protestować.
Sierść gubi Mila. Przecież nosi włosiane pludry. Ale Mili nie zabieramy na Kretę, do Brazylii czy na Jukatan.
Ramonka z uczuć zna tylko miłość. Wszyscy ją kochają, nikt nigdy na nią nawet nie krzyknął. Jest oczkiem w głowie Oli. Są zżyte do granic możliwości. Nie wiadomo gdzie kończy się Ola, a gdzie zaczyna Ramona. Noszona całe życie na rękach Ramonka jest królową naszego domu. Powtarzam jeszcze raz: numero uno. Muszę to powtarzać głośno i dobitnie. Zwłaszcza wtedy, gdy zbytnio adoruję Milę lub za długo bawię się z kotem Bobo.
Co z tego, że wygląda jak mały piesek, skoro ma taką samą duszę jak my?
Córka naszego przyjaciela Kubusia, piękna baletnica ma na imię Ramona, jej siostra - Lukrecja. Mając do wyboru Lukrecję i Ramonę, wybraliśmy to drugie. Nie chcieliśmy, żeby od razu kojarzyła się z igraszkami rodzinnymi wesołego papieża i jego wyzwolonej córeczki.
Od pewnego pięknego dnia Ramonka stała się Ramonką. Nazwanym i zarejestrowanym członkiem naszej rodziny. Dzisiaj, wiele lat po ceremonii nadania jej imienia (obecnych było dziesięć głów koronowanych, stu prezydentów - wszyscy z psami), przyzwyczailiśmy się do niej jak do istoty ludzkiej. A właściwie przyzwyczaiły się do tej zawsze wesołej suczki nasze ręce, nasze ciała, nasze serca.
Zdarza się, iż czasami z przerażeniem któreś z nas pyta: - Boże, gdzie jest Ramonka? A ona w najlepsze smacznie śpi zwinięta w kłębuszek na kanapie.
Regularnie nawiedza ją nas sny, że Ramonka zaginęła. Jakie szczęśliwe są wtedy przebudzenia, że jest z nami! Nie ma zielonego pojęcia, jak byliśmy przerażeni jej brakiem w naszych snach.
Ramona jest w naszej rodzinie od kilkunastu lat. Była z nami w Prowansji, Langwedocji, Szwajcarii, Katalonii, Weronie i Awinionie. Na Krecie, na Mykonos, w Meksyku i w Brazylii. Ramonka jest naszą miłością, przyjaciółką, pocieszycielką i towarzyszką życia. Jest wykwalifikowaną mistrzynią kynoterapii. Leczy ciało i duszę. Ola dba o nią codziennie. Czyści jej ząbki, rozplątuje skudlone loczki, przemywa oczka, myje pupę i łapki. Nosi ją w torbie. Jeżeli torba nie pomieści Ramonki, to nie jest to torba. Regularnie otoczona jest opieką weterynarzy. Uszkodzone przez Czupurka oczko było leczone przez najlepszych psich okulistów. Jest szczepiona i dobrze karmiona.
Ulubionym napojem Ramony jest ciepława, lekka zielona herbata z mlekiem i miodem. Gdy Ramona jest niespokojna, to mówi wprost: życzę sobie pić to co wy, zieloną herbatę z mlekiem. I to najlepiej kozim. Jestem tak samo jak wy człowiekiem. Co z tego, że wyglądam jak mały piesek, skoro mam taką samą duszę jak wy, a może nawet większą.
Jedyne miejsce, gdzie Ramona nie może być ze swoją panią, to szpital. Tam, niestety, nie wpuszczają najbliższych przyjaciół człowieka. Właśnie tam, gdzie powinny być ze swoimi paniami i panami - zwierzęta nie są wpuszczane.
Ola wielokrotnie przebąkiwała o tym, żeby jakoś małą Ramonkę przemycić na oddział. Tego nie da się zrobić. Chyba że miałoby się własną, prywatną klinikę. A na to się nie zanosi.
Podróżowanie z psem
Ramona i samoloty
W pierwszej połowie nowego tysiąclecia dużo podróżowaliśmy. Dużo jak na osoby z psem. Środkiem transportu na drugi kontynent może być właściwie tylko samolot.
Podróż samolotem z psem to jest odrębna dziedzina podróżowania. Dzieli się ona na podróżowanie z psem dużym oraz psem małym. My wylądowaliśmy w tej drugiej kategorii. Pies do trzech kilogramów wagi. Prawdopodobnie najłatwiejsza grupa wagowa w tej walce. Bo to jest walka.
W niej sprawdza się i hartuje niczym stal z martenowskiego pieca miłość do psa. Jesteśmy poddani próbie miłości. Elementy walki z wielkim światowym systemem samolotowym związane są z silnymi, skrajnymi emocjami. Zaraz opowiem o kilku takich przygodach.
Do najwyższej grupy wagowej w podróżowaniu z psami między krajami, a nawet kontynentami zaliczają się ci, którzy przewożą kilka wielkich psów. Widziałem takich mistrzów na światowych lotniskach. Czapki z głów!
Nasze doświadczenia dotyczą maleńkiego pieska, niespełna dwuipółkilogramowej Ramonki. Stworzonka, które gdyby ogołocić z włosków i loczków, wyglądałoby jak maleńki króliczek z wielkimi, czułymi, wiecznie pytającymi i zdziwionymi oczkami. To stworzonko w zetknięciu z liniami lotniczymi, punktami kontroli granicznych, wielkimi oceanami, dało sobie radę. Z niewielką pomocą swojej mamusi i tatusia.
Wstyd się przyznać, ale tak się mianujemy wobec Ramonki. Wiem, wiem, to idiotyzm. Infantylizm. Ludzkie skretynienie. Tym bardziej że gdy się przeliczy lata psie na ludzkie, to okazuje się, że tatuś i mamusia są młodsi od swojej córeczki. Rodzina patologiczna.
Wracamy do podróży wesołej rodzinki, w której tatuś i mamusia są rasy ludzkiej, a piesek Ramonka jest rasy psiej. Żeby podróżować z psem, trzeba zarezerwować w samolocie miejsce dla psa małego. Mały pies, do trzech kilogramów, może lecieć w kabinie z pasażerami. Jedyny warunek jest taki, żeby na pokładzie nie było drugiego psa ani tym bardziej kota. W sumie nieważne czy kot, czy pies. Może być tylko jeden. Gdyby jakimś cudem znalazły się na pokładzie mały pies i kot, to mógłby się odbyć niezły koncert na dwa głosy. Jeden przeciągły, syczący, dziwnie modulowany. Drugi zaś głośny, wysoki, przeraźliwie wysoki. Taki, że można nim ciąć szkło. Taki popis potrafi dać Ramona. Pasażerowie mogliby tego nie wytrzymać. Dlatego też system komputerowy linii lotniczych ma nam pomóc w tym, żeby leciał tylko jeden mały zwierzak. No i oczywiście zwierzę musi być przewożone w specjalnym zamkniętym boksie, którego wymiary są znormalizowane. Właściciel psa w podróży ma dla swojego przyjaciela eleganckie pudło.
Taką rozpacz mogą zrozumieć tylko kociarze
Pipi pojawił się u nas, podobnie jak Ramona, z ogłoszenia internetowego. Pięć lat wcześniej. Pojechałem na warszawskie Bródno do wielkiego szarego bloku. Tam
w peerelowskim mieszkanku na ostatnim piętrze rodzina prowadziła hodowlę syjamów. Z kilku maleńkich kociąt, piszczących i walczących o cycek mamy, wybrałem
jednego. Przywiozłem go w kartonowym pudełku na Grabinę. Okazało się, że wybrałem kotka z uszkodzoną nóżką i chorymi oczyma. Ktoś w tym mieszkaniu musiał na to maleństwo nadepnąć.
Ola od razu zabrała się do leczenia. Żeby zwierzę było w dobrej formie, musi być w kontakcie z weterynarzem.
Weterynarze to odrębna rasa ludzi, wśród której, jak wszędzie, są mistrzowie i grabarze. Pipi na szczęście natknął się na tych pierwszych. Oczka udało się wyleczyć.
Nóżka została lekko krzywawa.
Pipi stał się natychmiast najukochańszym kotem Oli. Pędzelek obraził się i ze złości obsikiwał ściany. Dym kadzideł wyruszył na wojnę z pędzelkowym protestem. Czupurek nie przejął się nowym kotem w rodzinie.
Pipi był syjamem przerasowionym. Z charakterystycznym pociągłym, prawie trójkątnym pyszczkiem, niebieskimi oczyma, ostrymi uszami. Sierść miał koloru szylkretowego. Uwielbiał, jak Ola go czesała. Lubił być cały czas przy ciele. W bliskości człowieka. Miłował Olę. Miał naturę bardziej psa niż kota. Gdy w domu pojawiał się ktoś obcy, warczał niczym pies. Jest taka odmiana kotów, którym wydaje się, że są psami: kotopsy.
Pipi wyglądał całkowicie inaczej niż reszta kotów bielańskich.
W międzyczasie opuściliśmy Grabinę, by zamieszkać na Bielanach w Warszawie. Pipi prezentował się niczym wynaturzony arystokrata. Chudy, wręcz cienki. Słabowitego zdrowia. Łatwo łapał różnego rodzaju infekcje. Niestety, charakter miał podobny jak reszta kociego świata. Lubił wałęsać się po opłotkach. Na dzielnicy królowały stare kocie zakapiory. Z wielkimi łbami, futrzaste, jednookie piraty typu "lepiej nie wchodź mi w drogę". Nasz arystokratyczny Pipi zadawał się z takim towarzystwem.
Był też chyba bardzo religijny, bo często przynoszono go do nas z kościoła, który stał w naszym sąsiedztwie. No i wydarzyła się tragedia. Świat pewnego dnia zatrzymał
się w swych powolnych obrotach. Pipi nie wrócił do domu. Nie wrócił drugiego dnia, trzeciego. Nie wrócił za tydzień. Nie wrócił za miesiąc, nie wrócił za rok. Nie wrócił nigdy.
Rozpacz Oli była ogromna. Dla postronnych ludzi graniczyła z obłędem. Tylko kociarze mogą coś takiego zrozumieć.
Zwierzęta posiadają lepszą energię niż ludzie
Zwierzęta posiadają lepszą energię niż ludzie. Wystarczy pogłaskać psa, kota czy konia - od razu czujemy się lepiej. Sądzę, iż w takiej wymianie energetycznej człowiek więcej zyskuje. Zwierzę traci. Dlatego czasami kot po naszym dotyku otrząsa się. Jakby chciał zrzucić złą energię.
Zwierzęta są bytami energetycznie wyżej ustawionymi niż ludzie. To, że je masowo zabijamy, nie pozwoli nam duchowo się rozwinąć jeszcze przez dziesiątki tysięcy lat. Codziennie łamiemy podstawowe przykazanie: nie zabijaj.
W naszej lichej chałupie z glinianą kuchnią przez wielkie szpary wiał wiatr. Myszy harcowały całe noce przed naszymi nosami. Małgosia, nasza przyjaciółka z Warszawy, wielka miłośniczka kotów i psów, nie chciała do nas przyjechać. Panicznie bała się myszy. Przydałby się kot. Kot morderca. Prześladowca myszy.
Na naszym odludziu postanowiliśmy zainstalować telewizję satelitarną. Dwóch zamojskich instalatorów chodziło po nieskończonej jeszcze części domu, który ze starą
chałupą połączony jest w literę "L". Nowy dom to przeniesiona ze wsi Bliżów stara stodoła. Jeden do jeden. Dokładnie takiej stodoły szukaliśmy po okolicznych wsiach, a znaleźliśmy właśnie taką, jakiej potrzebowaliśmy, w naszej najbliższej wsi.
Stodoła została przez majstra Jacha przerobiona na solidny dom. Mieszkamy w stodole połączonej z oborą. Energia zbóż i zwierząt utrzymuje się w naszym domu. A także zdrowe drewno. Właśnie w stodole przerabianej na dom mieszkalny, ale zawalonej jeszcze płytami gipsowymi, watą mineralną i innymi materiałami budowlanymi, instalatorzy szukali miejsca na połączenie z anteną satelitarną.
Już przedtem słyszeliśmy dziwne piski. Ja nie zwracałem na to uwagi. U nas świszczą obracające się kominy wentylacyjne i dymowe. Skrzypią gąsiory. Gwiżdżą ptaki.
Piskają myszy i nornice.
Była zima. Ola ma lepsze ucho niż ja. Kilka razy wydawało jej się, że słyszy jakiś cienki pisk. Sygnał został zarejestrowany. Wpadł do ucha osoby, która jest czuła na sygnały dźwiękowe. Czy był to głos wołający o pomoc?
Instalatorzy wzięli się do roboty na szczycie stodoły. Znaleźli źródło piszczącego wołania o pomoc: maleńkie kociątko płci męskiej. Czarne jak diabełek. Wściekle wyło z głodu. Znaleziono je w stertach zwiniętej w bele pianki technicznej.
W okolicy od prawie dwóch lat nikt nie widział żadnego kota. Skąd tam się wziął nasz czarnulek z pięknymi zielonymi i okrągłymi jak talarki oczkami? Nie wiadomo. Nie było czasu na rozmyślania. Kot jest. Szybko autem przez lasy i łąki do apteki po pipetkę. Kotek był tak łapczywy i nienasycony, że szybko pozbyliśmy się pipety. Zwierzę urodzone blisko lasu, puszczy, dzikiej natury nie będzie przecież grymasić z pipetą. Miejskie grymaśnice nie mają tu szans. Oczywiście wyjątkiem jest imć pani Ramona.
Znowu trzeba znaleźć imię dla nowego członka naszej rodziny. Czasami pojawia się natychmiast, jakby samo z siebie. Innym razem szukamy, dopasowujemy, zmieniamy. Ola wymyśliła imię natychmiast - Bobo.
Należy się zastanowić, zanim kopnie się psa lub własnego syna
Mila i Brehor
Mila - imię po mamie Oli, Emilii - ma smutne oczy. Smutne psie oczy - tak się przecież mówi. Mila ma nie tylko smutne oczy, ale miała też smutną młodość. Wychowywał ją niezrównoważony, samotny i nieszczęśliwy człowiek. Brehor. Warszawiak, który osiadł na roztoczańskim wzgórzu Szczob. Nasz sąsiad. Dzielił nas mur graniczny, o który, jak w Zemście Fredry, toczyliśmy wieloletnią sądową batalię w starym Pałacu Zamoyskich przerobionym na sąd.
Brehor był niedobry dla Mili. Kiedy używał napojów alkoholowych, a robił to czasami kilka dni z rzędu, nazywając ten stan zapojem, to zdarzało mu się kopać małą Milę. Wśród największych grzechów, jakich człowiek może się dopuścić, drążąc sobie tunel do piekła, kopanie psa jest w pierwszej dziesiątce. Kiedy Brehor był trzeźwy, żywił Milę i dbał o nią. Nawet głaskał. Trwało to krótko. Mila od tych kopnięć, pijackich awantur w domu, bełkotu przyjaciół Brehora stała się nerwowa, niezrównoważona.
Smutek w jej oczach na pewno ma w sobie coś ze wspomnienia nogi Brehora.
Brehor był taki, gdyż własny ojciec go nienawidził i często bił. Ojciec był bokserem. Dlaczego ojciec nienawidził swojego małoletniego syna, nie wiemy, może jego ojciec też go nienawidził? Zło jest jak łańcuch. Raz zaczęte ciągnie się w nieskończoność. Należy się zatem najpierw zastanowić, zanim kopnie się psa lub własnego syna.
Brehora dawno już nie ma. Po jednej z licznych libacji zasnął w roztoczańskim rowie. Robił tak już wielokrotnie i nie było w tym nic oryginalnego. Niestety, wiosna, która była się już pojawiła w Bliżowie, zrobiła krok w tył. Jej siostra zima powróciła na kilka dni do wsi. Brehor zamarzł dosłownie kilka metrów od chałupy, gdzie mieszkali jego znajomi, rodzina Łosiów.