Pytamy zakochanych o początek ich miłości [WYSOKIE OBCASY EXTRA]
Lidia Kalita, Aneta Teodorczuk-Perchuć, Marcin Perchuć, Jarosław Klejnocki, Ada Fijał, Katarzyna Klejnocka (Fot. Radek Polak)
Nie ma czegoś takiego jak przepis na miłość
Tekst pochodzi z archiwalnego numeru "Wysokich Obcasów Extra" nr 2, wydanie z dnia 21/01/2016
ADA FIJAŁ - 39 lat, aktorka, mąż PIOTR WALCZYSZYN - 38 lat. Razem od 10 lat. Syn Antoni - 1,5 roku
W dzieciństwie to dziadkowie byli dla mnie wyznacznikiem udanego związku. Dziadek Marian i babcia Stanisława byli ze sobą bardzo blisko i mocno się kochali. Dziadek był niezwykle szarmancki wobec babci i bardzo ją szanował. Był po prostu dobrym człowiekiem - dla wszystkich, nie tylko dla najbliższych. Mój mąż też ma taką prawdziwą dobroć.
Babcia zawsze powtarzała mi, że trzeba znać sztukę flirtu, umieć bawić się w grę słówek i niedopowiedzeń. Opowiadała mi, że zanim zakochała się w dziadku, miała wielu adoratorów, z którymi flirtowała, i nie było w tym absolutnie nic złego. Pewnie dlatego nie mogę sobie wyobrazić, że zakochałabym się przez internet. Uwielbiam nowoczesne technologie, ale drugiego człowieka trzeba spotkać, poznać. Zobaczyć, jak się uśmiecha, gestykuluje, poczuć jego aurę. Na to czat jeszcze nie pozwala. I oby tak zostało.
Męża poznałam przez przypadek. Przyjaciółka wyciągnęła mnie na spotkanie, gdzie miał być chłopak, który się jej podobał, i jego kolega. Mówiła, że to informatycy, więc wyobrażałam sobie, że będzie strasznie nudno. I tak w zwykłej krakowskiej kawiarence poraził mnie piorun. Nic tego nie zapowiadało, to nie był mój dzień, miałam każdy paznokieć pomalowany na inni kolor, bo szukałam odpowiedniego lakieru do spektaklu, i zdecydowanie nie wyglądałam najlepiej. Ale jemu to w ogóle nie przeszkadzało.
Potem wszystko potoczyło się bardzo szybko. Po miesiącu byliśmy pewni, że chcemy być razem do końca życia. Po trzech - Piotr się oświadczył. A po pięciu - byliśmy małżeństwem. Znajomi odradzali mi taki pośpiech, ale ja wiedziałam swoje i miałam rację - jesteśmy ze sobą od prawie dziesięciu lat.
W naszym związku to ja jestem ta szalona, Piotr jest spokojny i studzi to moje rozedrganie. Jestem w gorącej wodzie kąpana, szybko tracę cierpliwość, palnę coś, ale od razu się opanowuję i szybko mi przechodzi. To zestawienie temperamentów sprawia, że prawie się nie kłócimy. Mąż towarzyszy mi na ważnych dla mnie premierach, ale nie zabieram go na pokazy mody, które zupełnie go nie interesują. A ja nie wpatruję mu się w ekran, kiedy programuje. Gdy zaczęłam nagrywać filmiki na YouTubie, nauczył mnie montowania wideo i kupił statyw do telefonu. Ma w sobie wielką cierpliwość, byłby dobrym nauczycielem. Jest bardzo kreatywny i mobilizuje mnie do realizowania moich parodii.
Te filmiki są połączeniem miłości do przedwojennego niemego kina, którą zaraziła mnie babcia, ze współczesnym kabaretem w internetowym wydaniu. Czyli nasz świat zestawiony ze światem moich dziadków. Takie retro-elektro. Myślę, że sztuką przetrwania w naszym showbiznesowym świecie jest dystans, dlatego postanowiłam się trochę pośmiać z siebie i ze swoich czerwonodywanowych wpadek.
Odkąd mamy dziecko, odnoszę wrażenie, że mamy dla siebie jeszcze więcej czasu, bo udaje się nam być częściej w domu. Uwielbiam obserwować, jak Piotr zajmuje się Antkiem. Bardzo mnie wzrusza to, z jaką czułością do niego podchodzi. Dziecko cementuje udany związek.
Myślę, że nie ma czegoś takiego jak przepis na miłość. Trzeba postawić na spontaniczność, zamiast wszystko logicznie kalkulować. Życie to nie jest bajka Disneya. Nie można sobie wyśnić wysokiego bruneta wieczorową porą, ale trzeba marzyć.
Miłość po latach jest inna
LIDIA KALITA - projektantka mody. Z mężem ANDRZEJEM razem od 23 lat. Córka Julia - 22 lata
Nie rozumiem, dlaczego w komediach romantycznych bohaterowie boją się ślubu. Jeśli jest się pewnym, że chce się z kimś być, to nie ma się czego bać. Gdy tej pewności brak, to wtedy należy odpuścić. Z mężem poznaliśmy się w pracy. Był październik 1991 roku. Ja świeżo po studiach zostałam zaproszona na rozmowę w dziale marketingu otwieranego właśnie polskiego oddziału Levi'sa. Andrzej był dyrektorem ich fabryki w Płocku. Twierdzi, że wpadłam mu w oko już w czasie tych rozmów. To był początek rozwoju korporacji w Polsce. Dużo pracowaliśmy, ale też nie mniej imprezowaliśmy. Szybko zakochaliśmy się w sobie. Było wiadomo, że Levi's prędko się rozrośnie i część działów, w tym mój, zostanie przeniesiona do Warszawy. To chyba ta myśl o rozdzieleniu była powodem, dla którego Andrzej tak szybko mi się oświadczył. To był szalony czas! Ślub wzięliśmy w lutym, po trzech miesiącach znajomości.
Musiałam zrezygnować z pracy, bo małżeństwa nie mogły wtedy razem pracować w korporacji, i wraz z siostrą Mają stworzyłam Simple. Mąż od początku był dobrym duchem tej firmy. Najpierw zajmował się stroną finansową, a gdy staliśmy się dużą firmą, został jednym z członków zarządu. Teraz, kiedy stworzyłam markę Lidia Kalita, też mnie wspiera. Nie pracujemy jednak razem. Andrzej ma własne biuro. Śmieje się, że praca w moim pełnym kobiet showroomie to dla niego za dużo.
Kluczem do sukcesu we wspólnej pracy jest właściwy podział obowiązków. Mąż odpowiada za sferę finansową, ja - artystyczną. Nie wchodzimy sobie w drogę, świetnie się uzupełniamy. Każde z nas ma swoją własną przestrzeń, w której się realizuje i łapie oddech. Oczywiście, w domu nie da się uniknąć rozmów o pracy. W sobotę i niedzielę przełączamy się jednak na tryb "czas wolny". No, chyba że któreś z nas ma ogromną potrzebę pracy.
Nasza córka Julia za każdym razem, kiedy opowiadam jej historię naszego poznania, mówi, że byliśmy bardzo nieodpowiedzialni, jeśli chodzi o ten szybki ślub. To prawda. Myślę jednak, że to los podjął za nas decyzję. To mogło się różnie skończyć, ale była w nas jakaś irracjonalna pewność. Gdyby moja córka zdecydowała się na podobny krok, to - jako matka, oczywiście - poradziłabym jej, żeby się dobrze zastanowiła, przemyślała etc. Ale jako przyjaciółka powiedziałabym, że nie ma nic ważniejszego niż miłość.
Jesteśmy razem z mężem od 23 lat, więc był to dobry wybór. Miłość po latach jest inna. Uczyliśmy się siebie, będąc już małżeństwem. Uwielbiałam słuchać o Afryce, gdzie Andrzej spędził osiem lat. To było trochę jak opowieści o innym życiu. Do dziś potrafi mnie zaskoczyć historią, której jeszcze nie słyszałam. A to już tyle lat! Oczywiście, że jak w każdym zdrowym związku zdarzają się nam kłótnie. Ale są to raczej drobne sprzeczki, które nie trwają długo. Nie lubimy i nie mamy cichych dni.
Jesteśmy do siebie bardzo podobni. Kochamy podróże, lato i morze. Nie lubimy śniegu. Lubimy wstawać wcześnie rano. Zgody nie ma tylko przy wyborze filmu na wieczór: Andrzej zawsze woli science fiction, a ja filmy biograficzne lub komedie romantyczne. Wtedy kompromis wymaga trochę czasu.
Pomimo wspólnie spędzonych 23 lat nie spotkałam mężczyzny, który bardziej by mi imponował, a to dla mnie nieodzowny składnik miłości. Lubię go za spokój, którym oswaja moje twórcze lęki. Podziwiam jego nietypowe pasje: jogę i strzelanie. Choć załamujące jest to, kiedy z żelazną konsekwencją ćwiczy o trzeciej nad ranem, tuż przed wyjazdem na lotnisko. Nigdy nie odpuszcza.
Po tylu wspólnych przejściach jestem pewna męża w wielu życiowych sytuacjach, i to jest prawdziwy dar. Mam jednak nadzieję, że najlepsze jeszcze przed nami.
On uważa, że poznali się latem, a ona - że zimą
KATARZYNA i JAROSŁAW KLEJNOCCY - 47 i 52 lata, redaktorka w "Newsweeku", i pisarz, poeta oraz szef warszawskiego Muzeum Literatury. Razem od 34 lat, dwie córki: 9 i 12 lat
Gdy pierwszy raz pomyślał, że ona mu się podoba, bo tak ładnie siedziała z nóżkami na bok, miała 13 lat. On był o kilka lat starszy. Znali się z harcerstwa, choć co do pierwszego spotkania mają różne zdania: Jarek uważa, że poznali się latem, a Kasia - że zimą. Nie mają jednak wątpliwości, że połączyła ich kostka Rubika. Był grudzień 1981 roku, a Kasia przed zbiórką pokazywała przywiezioną z zagranicy kostkę. - Odkleił się od niej kolorowy kwadracik i Jarek powiedział, że na drugi dzień przyniesie taki dobry klej i naprawi, no i od tego dnia coś się zaczęło kleić - śmieje się ona. Zawojował ją gitarą, siadywał na biurku, przy którym Kasia odrabiała lekcje, i akompaniując sobie na gitarze, śpiewał Baczyńskiego i Kaczmarskiego, którzy byli jej idolami.
Na wspólne życie zdecydowali się dokładnie po dziesięciu latach znajomości, w 1991 roku. Głównie dlatego, że chcieli razem wyjechać na wakacje do Anglii. Małżeństwu było łatwiej dostać wizę, szczególnie gdy oświadczyli urzędnikowi imigracyjnemu, że to ma być ich honeymoon. Spojrzał, uśmiechnął się i z impetem walnął pieczątkę.
Długo czekali na potomka. Gdy Kasia po 13 latach starań zaszła w ciążę, przejęty Jarek oświadczył rodzicom, że nie wie, jak to się stało, ale Kasia będzie miała dziecko. Obowiązki rodzicielskie wcale nie wydawały im się uciążliwe, nawet gdy trzeba było jeździć w kółko samochodem, bo tylko wtedy Weronika zasypiała. Druga córka Klementyna nie sprawiała już takich kłopotów. Gdy obie podrosły, dość nieoczekiwanie Kasia i Jarek zostali rodzicami zastępczymi dla nastoletniej Basi, dziś 23-letniej młodej mamy dwuletniej Kornelii. Teraz są przyszywanymi dziadkami.
Kłopoty? Raz tylko stanęli przed problemem, który naprawdę był realnym zagrożeniem dla ich związku. To pisanie doktoratu przez Jarka. - Nie do zniesienia było to, że doktorat stał się wymówką od wszystkiego! Nie pójdziemy do znajomych, bo on pisze. Nie pojedziemy na weekend, bo on pisze. Nie urządzimy imprezy, bo on pisze. Nigdzie nie wychodziliśmy, a Jarosław siadał przed telewizorem i oglądał filmy klasy C! - prycha Kasia. - Relaksowałem się - broni się Jarek. Kasia była bliska rozwodu, żaliła się mamie, przyjaciółkom, zastanawiała się, co zrobić, miała dość. Jak zareagował w tej sytuacji Jarek? Niczego nie zauważył.
To pokazuje ich relacje i charaktery. Gdy Kasia jest zła, chodzi, burczy, przestawia przedmioty i utyskuje, Jarek często nie ma nawet świadomości, co tak naprawdę się dzieje obok niego w domu. - Gdy pisze, realny świat trochę mu umyka. Niczego nie pamięta.
Irytujące! Mówię mu coś, a za dwie godziny mnie o to pyta. Choć ma to swoje dobre strony.
Można mu wmówić, że już coś ustaliliśmy. Niestety, zachowuje dziwną czujność, gdy próbuję go przekonać, że obiecał mi trzy stówy na buty - śmieje się Kasia.
Kiedyś Jarek zastał w kuchni kartkę na lodówce: "Masz dwie córki, Weronikę i Klementynę.
Weronikę musisz zawieźć do szkoły, a Klementynę do przedszkola. Nie pomyl ich". - Bardzo mnie to rozśmieszyło - mówi Jarek. - Niezmiernie cenię poczucie humoru Kasi, jest takie samo jak moje. Do tego stopnia, że czasem jedno z nas zaczyna żartować, a drugie kończy myśl.
- Lubimy być ze sobą. Wieczorami, gdy dzieci pochowane w tabletach już niczego od nas nie chcą, lubimy siedzieć sobie razem, czytać i pić wino. Nic więcej nie jest nam już wtedy potrzebne. To według nas nazywa się szczęście - mówią.
Miłość musi wytrzymać nudną egzystencję
ANETA TODORCZUK-PERCHUĆ - aktorka, 37 lat . Z mężem od 17 lat. Córka Zosia - 10 lat, i syn Stasio - 5 lat
Byłam kochliwą nastolatką. Nie skakałam z kwiatka na kwiatek, po prostu się ciągle w kimś zakochiwałam i wciąż to nie było to. Wyszalałam się w liceum, ale zawsze myślałam o tym, że chcę znaleźć tego jedynego. Nie miałam jednak konkretnego wyobrażenia o tym, kto to miałby być. Z Marcinem poszło. szybko. Spotkaliśmy się, kiedy byłam na pierwszym roku warszawskiej PWST. Powiedział, że na trzecim roku mi się oświadczy, a na czwartym weźmiemy ślub, i jak powiedział, tak zrobił. Jesteśmy razem od 17 lat.
Przeszliśmy wiele etapów. Były kryzysy, momenty zwątpienia, ale też odbudowywania relacji i zakochiwania się w sobie na nowo. Nigdy nie było nudno. Jesteśmy bardzo różni. Mieliśmy się czego uczyć od siebie nawzajem. Marcin wprowadził mnie w świat Młynarskiego, który natychmiast pokochałam. Mimo to on do tej pory nie potrafi zrozumieć, jak mogę słuchać jazzu. Wymieniamy się książkami, choć mąż strasznie spojleruje - co pięć minut pyta, czy jestem już w momencie, w którym dzieje się coś ważnego.
Z biegiem czasu trochę się zamieniliśmy rolami. Kiedyś to ja byłam spontaniczna, odważna, załatwiająca wszystko do razu, a mąż był bardziej introwertyczny. Dziś jestem spokojniejsza, mam ustawione priorytety, byle drobiazg nie jest w stanie mnie złamać, wiem, co jest dla mnie najważniejsze. Nadal jestem odważna, ale myślę, że to mądrzejsza odwaga, dojrzalsza, nie taka młodzieżowo-chojracka.
Wykonywanie tego samego zawodu może być bardzo fajne. Mąż od razu rozumie, o co mi chodzi, kiedy mam problem w pracy. Nie muszę mu tłumaczyć. Poza tym bycie aktorem jest nieprzewidywalne i wspieramy się w momentach niepewności, kiedy nie wiadomo, co będzie za parę miesięcy.
Już się prawie nie kłócimy. Kiedyś zaczynaliśmy od skarpet i garów, a kończyło się na rozbieraniu na części pierwsze różnic poglądów. Te kłótnie zmusiły mnie, by przestać wreszcie analizować, dlaczego Marcin zachował się tak, a nie inaczej. Szkoda mi na to czasu. Nauczyły mnie za to zdrowego egoizmu i skupienia się przez chwilę na sobie. Czasem trzeba po prostu przeczekać i zająć się sobą. Zwracanie uwagi drugiej osobie jest trudne. Staram się nie mówić: "źle zrobiłeś", tylko "źle się czuję z tym, co zrobiłeś". To jest dużo łatwiejsza forma, otwiera oczy na własne zachowanie.
Z drugiej strony spory o ważne kwestie przegadywaliśmy, staraliśmy się przerabiać je razem. Myślę, że tak trzeba. Nie wolno udawać, że takie kwestie nie istnieją, i zamiatać je pod dywan, bo i tak do nas wrócą. Dziś nie mamy czasu na kłótnie o pierdoły. Podoba mi się to. To się chyba nazywa dojrzałość.
MARCIN PERCHUĆ - aktor, 42 lata
Wzorem miłości są dla mnie rodzice. Mimo różnicy charakterów cały czas trzymają się razem. Pewnie dlatego ja nigdy nie wyobrażałem sobie życia innego niż rodzinne. W przypadku moim i Anety zadziałała zasada, że przeciwieństwa się przyciągają. To jest też ciekawe dla dzieci, mogą patrzeć na świat z różnych perspektyw. Myślę, że nie można o nas mówić, że jesteśmy idealną parą, jesteśmy po prostu parą, która nie zamierza iść w przeciwne strony.
Wychodzenie z domu do swoich zajęć jest zdrowe, ale oczywiście temat wspólnego zawodu dominuje w wieczornych rozmowach. Nie da się nie rozmawiać o pracy. Raz w roku staramy się wyjechać bez dzieci na 5-6 dni i wtedy oglądamy razem filmy oraz wymieniamy się książkami. Ostatnio Murakamim. A kiedyś katowaliśmy wspólnie płytę "Pinacolada".
Miłość kojarzy mi się z odpowiedzialnością. To jest w niej najtrudniejsze i najcenniejsze. Musi też wytrzymać nudną egzystencję. Po tym, jak spędziłem pół dnia, grając w gry z moimi dzieciakami, doszedłem do wniosku, że to jest miłość. Nie zrobiłbym tego z żadnymi innymi dziećmi, bo obce dzieci ledwo średnio toleruję.
Tak samo jest z żoną - lubię z nią być. Czasami mnie denerwuje, ale jesteśmy razem. Nie rozstaliśmy się, mimo że kilka razy próbowaliśmy. Wciąż się kłócimy, ale temperatura kłótni i czas trwania się zmienił. Ciche dni są tylko cichymi godzinami. Szkoda czasu na kłótnie. Ważne, żeby żyć w zgodzie ze sobą. Nie spotkaliśmy się z żoną na chwilę, wspólnie zdecydowaliśmy się być ze sobą na dłużej, to był nasz wybór. To ciekawa droga. Można zobaczyć, jak się zmieniliśmy. Kiedyś pewne rzeczy robiliśmy tak, dziś robimy je inaczej. Fascynuje mnie przemiana człowieka, a w związku można te przemiany obserwować we dwoje. Jesteśmy dla siebie lustrami. I z tymi lustrami w ręku idziemy do przodu.
Pełno ciebie w mojej głowie
ULA i DANIEL - 40 i 39 lat, dziennikarka IV Programu PR i gitarzysta oraz producent muzyczny. Razem od sześciu lat. Dwóch synów z poprzednich związków
Poznali się w radiu, do którego przyszedł dla towarzystwa z kolegą zaproszonym do audycji Uli. Daniel usiadł w kącie bez słowa, a Ula nie mogła oderwać od niego oczu. Ta jego milcząca obecność była dziwnie intensywna. - Taki gbur trochę - mówi mi, a Daniel protestuje, że po prostu jest skromny. Przez trzy lata wpadali na siebie na różnych imprezach, ale tylko się kolegowali. Pierwszą ich randkę sprowokowała katastrofa... w Smoleńsku. Ula zobaczyła w telewizji, co się stało, i pomyślała, że nie zniosłaby, gdyby to Daniela zabrakło, napisała do niego SMS, że nie chciałaby świata bez niego. On zaprosił ją na kolację, która trwała tyle, że obsługa zaczęła posykiwać, bo już zamykali lokal. - Wcześniej nie myślałem o niej za wiele, miałem zły czas, wygrzebywałem się z depresji i dla mnie wszystko było szare. Ale wtedy pomyślałem: kurczę, gadamy tyle godzin i jest fajnie, więc może coś z tego będzie - mówi Daniel.
Kilka dni po pierwszej randce zdecydowali się na podróż po Chorwacji, absolutnie nie all inclusive. - To zmusiło nas do pokazania się sobie bez upiększeń. Udawać, że jest się lepszą wersją, można dwa, trzy dni, w końcu pękasz i okazuje się, że nie zawsze wyglądasz przepięknie tak sama z siebie i nie tylko pijasz soki i jadasz sałatę, ale też futrujesz pierogi - śmieje się Ula. - Przeszliśmy przyspieszone dojrzewanie związku, choć tuż przed wyjazdem miałem obawy: a jak to jest jakaś wariatka?! Odwali coś gdzieś na pustkowiu... - mówi mi Daniel, a gdy ona się oburza, wzrusza ramionami: - No, nie znałem cię przecież.
Zamieszkali razem po miesiącu. Na niewielkie terytorium Uli i jej dziesięcioletniego syna nagle wkroczył Daniel ze swoimi gitarami i 12-letnim synem, na co dzień mieszkającym z mamą. Dwoje dorosłych i dwoje dzieciaków musiało odnaleźć się w tej nowej układance. Teraz chłopcy mają 16 i 18 lat i świetnie się dogadują. - To sukces, zwłaszcza że mają totalnie różne charaktery. I efekt ogromnej pracy włożonej w budowanie relacji między nami - podsumowuje Ula.
Ich najpiękniejszy dzień? Dla Uli to urodziny, które urządził jej Daniel podczas pierwszej wspólnej wyprawy. Kupił mięso, wino, nazbierał kamieni, z których na plaży zbudował grill, zamiast węgla były szyszki. Gdy kolacja już była prawie gotowa, Ula rozciągnięta na piasku i obserwująca te przygotowania spytała zaniepokojona: "Czy ta woda nie jest bliżej?". W następnej sekundzie Daniel ratował kotleciki, a fala przypływu z sykiem gasiła palenisko.
Wakacje robią sobie trzy razy do roku. Do stuprocentowego szczęścia brakuje im tylko realizacji wielkiego marzenia, którym jest roczna podróż pod hasłem: "Rok bez zimy".
Dzień przed Wigilią: Ula ze łzami w oczach przyniosła z pralni sukienkę koszulową, bo pani z obsługi skrupulatnie odpruła wszystkie guziki, bojąc się je zniszczyć w praniu - 28 sztuk, nie licząc mankietów! - Nie znoszę przyszywania guzików, a już na pewno nie na dzień przed świętami, gdy nie wiesz, w co ręce włożyć. 28!!! I wtedy Daniel wziął to na siebie - opowiada. Taki gest od czasu do czasu sprawia, że Ula już mu odpuszcza pisanie miłych SMS-ów, tylko czasem prosi: "Napisz mi coś miłego". Na co dostaje odpowiedź: "Miłego, ja? No co ty!". Raz tylko Daniel, gdy skończył nagrania w studiu, napisał: "Pełno ciebie w mojej głowie". - Właściwie to wystarczy mi za wszystkie SMS-y świata - przyznaje Ula.
Pierwsza prawdziwa miłość
BASIA i MARCIN - 38 i 39 lat, pełnoetatowa pani domu i przedsiębiorca. Razem od 21 lat. Pięcioro dzieci: Jagoda, Stasio, Leon, Teofil i Marysia. Najstarsza Jagoda ma 11 lat, najmłodsza Marysia - 4
Przy okrągłym stole w kuchni Basi i Marcina atmosfera jak... przy okrągłym stole. Dzień, w którym z nimi rozmawiałam, pokazał, że nie są żadną cukierkową parą. Marcin burczy, że chyba sobie pójdzie, bo co tu gadać. - Nie, to świetny moment do porozmawiania o partnerstwie - mówi Basia i podkreśla słowo "partnerstwo". Dociekanie, dlaczego się w sobie zakochali i jaką są parą, wydaje się chwilowo ryzykowne, na szczęście pytanie podziałało jak biała flaga. Marcin odchyla się na krześle i mówi: - O Jezu, no po prostu podobała mi się Baśka. Cała: osobowość i fizycznie, i nadal mi się podoba. Wcześniej nigdy nie byłem zaangażowany tak na poważnie, Baśka to moja pierwsza prawdziwa miłość. - A mnie podobał się Marcin, bo był bardzo przystojny. No i ważył o 50 kg mniej - śmieje się ona.
To nie była miłość od pierwszego wejrzenia, żaden piorun nie strzelił. Marcin był kolegą starszej siostry Basi. Bywał w ich domu rodzinnym, zawsze pełnym ludzi - sześcioro rodzeństwa robi spore zamieszanie - ale wpasował się idealnie. Siadywał z mamą Basi, gadali godzinami, dobrze się u nich czuł. Gdy zostali parą, nie wzbudzili jednak entuzjazmu. Rodzina Basi potraktowała to jako chwilową fanaberię, a ojciec Marcina był niezadowolony, bo miał na oku inną kandydatkę. I co? Minęły dwie dekady, a oni wciąż są razem.
Oboje są długodystansowcami i uważają, że to podejście do życia było od początku ważnym elementem ich związku. Poznawali się powoli, długo ze sobą chodzili, na ślub i wspólne życie zdecydowali się dopiero po dziesięciu latach. - Baśka chciała - mówi Marcin. - A ty nie?! - oburza się ona. - No chciałem, ale z inicjatywą wyszłaś ty. Nie mieszkaliśmy ze sobą, więc Baśka o czwartej nad ranem kazała mi się do domu odwozić, żeby było, że wróciła na noc. Miałem dość, więc któregoś dnia Basia kupiła sobie pierścionek zaręczynowy, bo akurat dostała wypłatę - opowiada.
Wspólne życie zaczęli w jednym mieszkaniu z babcią Marcina. Trudna sprawa, dwie gospodynie musiały się nauczyć siebie nawzajem. Pierwsza wygrana przez Basię potyczka o rozkład sił w domu dotyczyła. koszul Marcina. - Nie chciałam, by babcia nadal mu je prasowała - mówi Basia. - I co ci szkodziło? - denerwuje się Marcin, który w efekcie został na lodzie, bo Basia ich prasować nie zamierzała. Przede wszystkim dlatego, że już rok po ślubie urodziła im się Jagoda, a po niej Staś. Potem przez minutę mieli dwoje dzieci, bo po minucie urodziły się trzecie i czwarte - na świat przyszły bliźniaki Leon i Teofil.
Powiększenie rodziny było wyzwaniem, głównie logistycznym. Dziś, gdy jest z nimi jeszcze czteroletnia Marysia, z logistyki mogliby robić doktorat. Na lodówce wisi tabelka zrobiona w Excelu opisująca, które dziecko kiedy i jakie ma zajęcia, o której które idzie do szkoły i kiedy je trzeba odebrać. A i tak czasem ktoś czeka na rodziców w szatni chwilę za długo...
Tabelkę wydrukował Marcin, gdy Basia w tym roku pierwszy raz wyjechała na rejs po Grecji. Marcin został sam z dziećmi na 12 dni. - Od tamtego czasu inaczej patrzę na Basię. Jak zostajesz z dziećmi na dzień czy dwa, to pójdziesz na pizzę albo do McDonalda, ale na prawie dwa tygodnie nie możesz zawiesić normalnego życia i trzeba wejść w zwykły rytm. - Gdy odbierał mnie z lotniska, widziałam, jak bardzo był zmęczony, ale dzielnie mówił, że wszystko było w porządku - śmieje się Basia.
Na co dzień sztuką jest znaleźć czas tylko dla siebie. Basia i Marcin zazwyczaj próbują wygospodarować chwile, które spędzają we dwoje, na ucieczkę w pojedynkę zwykle już brakuje energii. Kilka razy dziennie mówią: "Pogadamy o tym wieczorem", a potem się okazuje, że ten wieczór wypada raz na tydzień. Bo Marcin położy się na chwilę na sofie i ze zmęczenia zaśnie po pięciu minutach. Albo Basia po ułożeniu do snu całej piątki (a każde dziecko wymaga odrębnego utulenia i rytuału wieczornego) nie ma już siły na nic. - Święty spokój jest pożądanym towarem w naszym domu. Zapewnia go właściwie tylko łazienka - kwituje Marcin.
Kłótnie? Te poważne zdarzają się rzadko, mocno poróżniło ich nazwisko, którego Basia nie chciała przyjąć po mężu. W końcu stanęło na jej, bo Marcin przyznał, że tak naprawdę nie jest to dla niego aż tak ważne. Kłócą się tylko o drobiazgi, codzienne, wynikające z pośpiechu. Marcin nerwowo patrzy na zegarek, bo za dziesięć minut dzieci powinny być w szkole, a Basia zaczyna podgrzewać mleko, bo któreś chce kakao. Marcin krzyczy więc: "Baśka, co ty robisz?!", i awantura gotowa. Ale jak szybko wybucha, tak samo szybko się kończy. - Nigdy nie spieramy się o sprawy zasadnicze, takie jak wychowanie dzieci czy system wartości, który mamy podobny. Reszta to błahostki. Oczywiście, potrafimy sobie też zrobić przykrość, bo nikt tak nie potrafi ranić jak bliska osoba, ale świadomość, że mamy siebie, pomaga to znieść. Kochamy się, i już - mówią zgodnie. - Bycie razem daje nam wielką siłę po prostu.