Od zapaści do Oskara: Jak to się stało, że jeszcze dziesięć lat temu większość polskich filmów graniczyła z obciachem, a dziś podbija serca krytyków i widzów? [FRAGMENTY KSIĄŻKI]
polskie kino ostatniej dekady (materiały prasowe)
1989 - 2004: Koledzy, czy musieliście zrobić te wszystkie filmy?
Pierwszą dekadę wolności opisywano zwykle jako stan permanentnej zapaści polskiego filmu. Niecałe cztery miesiące po wyborach kontraktowych, we wrześniu 1989 roku, odbył się 14. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Pierwszy w wolnej Polsce i chyba najskromniejszy w dziejach. To nawet nie był festiwal, tylko przegląd. Nie było selekcji, nie było jury, nie było konkursu, nie przyznano Złotych Lwów.
Pokazano tylko jedenaście filmów. Gdyby policzyć wszystkie regulaminowe nagrody (za reżyserię, scenariusz, scenografię, kostiumy, role pierwszo- i drugoplanowe itd.), byłoby ich więcej niż konkursowych seansów. (...)
Polski film musiał ponownie odnaleźć swoją widownię. I odbudować z nią więź. Do roku 2005 tymczasem nic nie dawało na to nadziei. Widownia w kinach systematycznie malała, osiągając rekordowe dno w tymże 2005 roku.
Obserwujący te tendencje krytyk filmowy spodziewałby się więc, że gdzieś do roku 2015 ostatnie kino w Polsce upadnie - bo i po co chodzić do kina, skoro istnieją chociażby wypożyczalnie VHS, a potem DVD, a jeszcze później nielegalne (wciąż niestety w większości) i legalne (ciągle w mniejszości) serwisy internetowe. Tym bardziej że relacje z festiwalu w Gdyni kończyły się rytualnym narzekaniem na coraz niższy poziom pokazywanych na nim filmów.
W 1991 roku Wojciech Marczewski, reżyser nagrodzonej rok wcześniej "Ucieczki z kina Wolność", zapytał retorycznie: "Koledzy, czy musieliście zrobić te wszystkie filmy?". (...)
W krytycznym 2002 roku cały państwowy budżet na kinematografię wynosił 7 milionów złotych - dziś można za to zrobić jeden porządny film. Jednak wtedy produkowano nawet kilkadziesiąt filmów rocznie przede wszystkim dzięki bogatej wówczas TVP, ale częściowo też za sprawą wymyślnych i nie zawsze przejrzystych konstrukcji finansowych (w czym królował niechlubnej pamięci Lew Rywin).
Jednocześnie właśnie w tym 2002 roku powstał "Dzień Świra" Marka Koterskiego, wybrany w plebiscycie radiowej Trójki na najlepszy film ćwierćwiecza wolnej Polski (1989?2014). I w ogóle gdyby zrobić przegląd filmów owego okresu upadku i ciągłych wojen krytyków z filmowcami, pokazywano by na nim rzeczy znakomite. Z jednej strony mieliśmy przecież kino Władysława Pasikowskiego, który już debiutanckim "Krollem" w 1991 roku natychmiast nawiązał wspólny język z polską publicznością. A potem był kasowy hit roku 1992 - "Psy" tego samego reżysera.
"Cześć Tereska", reż. Robert Gliński. Fot. materiały prasowe
Na przeciwnym biegunie Jan Jakub Kolski rozwijał swoją autorską wizję wyidealizowanej, baśniowej prowincji w "Jańciu Wodniku" (1994), "Cudownym miejscu" (1995) i "Historii kina w Popielawach" (1998). Dorota Kędzierzawska pokazywała nam świat widziany oczami niekochanego dziecka we "Wronach" (1995) i przerażającym "Nic" (1998). W 1999 roku Krzysztof Krauze pokazał "Dług", Wajda "Pana Tadeusza", a Zanussi w 2000 roku "Życie jako śmiertelna choroba przenoszona drogą płciową", Gliński w 2001 "Cześć, Tereska", Piekorz w 2004 "Pręgi".
Tylko że filmy te często miały dystrybucję szczątkową lub nie miały żadnej. Kto chciał je zobaczyć w kinie, musiał mieć refleks i mieszkać w dużym mieście, bo pokazywano je najwyżej w kilku kopiach przez tydzień lub dwa.
W rezultacie w 2005 roku znaleźliśmy się w sytuacji, w której widzowie prawie zdążyli zapomnieć, że istnieją również polskie filmy. Prawdę mówiąc, zdążyli też zapomnieć o instytucji kina. Do kina poszło w tym roku 23,6 miliona widzów, czyli dwie trzecie statystycznego Polaka. Z tego zaledwie 900 tysięcy - na filmy polskie. Inaczej to ujmując: przeszło 96 procent widzów zebrały wówczas filmy zagraniczne (przede wszystkim amerykańskie).
Jaką przyszłość można było prognozować z takich tendencji? Wyśmiano by wtedy kogoś, kto by powiedział, że w roku 2014 do kina pójdzie 40,4 miliona widzów (czyli więcej niż jest Polaków, wliczając w to niemowlęta!), a z tego średnio co czwarty na film polski. Stąd właśnie szok, który czekałby owego odhibernowanego krytyka.
Co się wydarzyło w ciągu tych dziesięciu lat, że tak gruntownie odmienił się obraz polskiego kina i jego miejsca - nie tylko w kraju? Jak w ogóle możliwa była ta zmiana?
Czas opowiedzieć sobie tę niezwykłą historię.
2005: Ścianka, paparazzi i blues
To miał być rok wielkich przemian i wielkich przełomów. Oczekiwaliśmy ich w polityce i w życiu codziennym. Również w komunikacji: właśnie w tym roku zaczęła się budowa pierwszego odcinka autostrady A1. Ale choć od roku byliśmy w Unii Europejskiej, poza wielkim exodusem rodaków do pracy na Zachodzie na co dzień niewiele jeszcze z członkostwa dla nas wynikało.
2 kwietnia zmarł Jan Paweł II i przez chwilę cała Polska wydawała się zjednoczona żałobą, zaś pod koniec roku wybory parlamentarne i prezydenckie wygrał PiS. Z perspektywy dziesięciu lat widać jednak, że najtrwalszy przełom dokonał się tego roku w polskim kinie.
Przez pierwszą jego połowę ważyły się losy ustawy o kinematografii. W 2005 roku nie brakowało jednak pesymistów wątpiących w to, czy polskie kino w ogóle jeszcze da się uratować. Tym bardziej że - przypomnijmy - do kina poszło tylko 23,6 miliona widzów. Rok wcześniej było ich niemal 10 milionów więcej (3,09 miliona widzów obejrzało krajowe produkcje) i była to najwyższa frekwencja od czasu politycznego przełomu. Jednak wystarczył rok, żeby widownia spadła do nędznej porewolucyjnej średniej.
Jeśli widzowie w ogóle szli na coś do kina, to na filmy familijne, jak "Madagaskar" czy "Harry Potter" i "Czara Ognia" (oba po 1,4 miliona widzów), albo na hollywoodzkie blockbustery, jak "Wojna światów" (0,6 miliona widzów). (...)
Tymczasem polskie media w roku 2005 odkrywały nowe zjawisko: celebrytów. Trudno w to dziś uwierzyć, ale kultura "ścianki", "czerwonego dywanu" i ploteczek o tym, kto z kim i od kiedy, do roku 2003 (kiedy ukazał się na rynku "Fakt", pierwszy prawdziwy tabloid w Polsce) praktycznie nie istniała.
Wraz z ekspansją tabloidów i procesem, który nazwano tabloidyzacją mediów, pojawił się w Polsce również zawód, którego przedtem nie znaliśmy - paparazzi. Przez cały 2004 rok ulubionym celem fotografów żyjących z podglądania gwiazd była Edyta Górniak, która w końcu wytoczyła tabloidom proces (wygrała go w 2007 roku). W 2005 roku "Fakt" odkrył jednak nową bohaterkę - Dorotę Rabczewską, czyli "Dodę". W tym samym roku TVN zaczął nadawać program śniadaniowy Dzień dobry TVN, który żył i zdobywał widownię dzięki rozmowom z celebrytami o byciu celebrytą. Miał też swoją premierę Szymon Majewski show, który dla odmiany żył z ośmieszania celebrytów (a także polityków).
Tymczasem w Gdyni...
"Z wielu dotychczasowych festiwali gdyńskich wyjeżdżałem z poczuciem, że oto przez tydzień żyliśmy w świecie sztucznym, w cieniu minionej świetności szkoły polskiej i kina moralnego niepokoju, z poczuciem, że to se nevráti. W tym roku było inaczej. Polskie kino odnajduje na nowo swoje powołanie. Pytamy nie tylko o pieniądze i o liczbę filmów (...). Liczą się sens i zawartość" - cieszył się Tadeusz Sobolewski, bo na tle lat dziewięćdziesiątych nawet rok 2005 nie wyglądał źle.
"Skazany na bluesa", reż. Jan Kidawa-Błoński. Fot. Materiały prasowe
"Skazany na bluesa"
Film Jana Kidawy-Błońskiego był sukcesem frekwencyjnym (190 tysięcy widzów to wynik skromny jak na nasze czasy, ale w 2005 roku to było sporo). Był też filmem nietypowym pod wieloma względami.
Polskie kino raczej unikało dotąd biografii - w latach 1989-2005 można je dosłownie policzyć na palcach ("Wojaczek" - 1999, "Chopin. Pragnienie miłości" - 2002, "Mój Nikifor" - 2004). A przecież na Zachodzie filmy biograficzne są od lat tak popularne, że pojawił się nawet angielski rzeczownik na ich określenie: "biopic". (...)
Ryszard Riedel, charyzmatyczny lider bluesowego Dżemu, jest samotnym reliktem dawnego Śląska zagubionym w Śląsku nowym. - Urodziliśmy się w tym samym domu. To stary familok przy torach kolejowych w Chorzowie - mówił o swoich relacjach z bohaterem filmu Jan Kidawa-Błoński w rozmowie z Marcinem Babko. - Pod koniec lat siedemdziesiątych Gierek zarządził akcję łączenia rodzin i Ślązacy o niemieckich korzeniach mogli wyjechać do Niemiec. Rodzice Ryśka wyjechali. Tylko on został z całej rodziny w Polsce.
Samotny Riedel dołącza do zespołu Dżem, działającego przy Domu Kultury "Górnik" w Tychach, mieście-utopii, które miało być w intencjach projektantów racjonalnie zaplanowaną sypialnią Górnośląskiego Okręgu Przemysłowego. Z jakiegoś powodu mieszkańcy tych racjonalnie zaplanowanych miast stworzyli jednak światowej klasy zagłębie smutnej muzyki - dziś śląska scena bluesowa jest znana na całym świecie niemal na równi z deltą Missisipi.
Oglądając film Kidawy-Błońskiego, nareszcie można zrozumieć ten fenomen. Wokół Ryszarda Riedla wszystko jest szare - budynki, pojazdy, ubrania, nawet ludzkie twarze. Kolorowe są tylko koncerty i marzenia. Niestety, i jedno, i drugie wymaga od Riedla narkotycznego wspomagania.
"Skazany na bluesa" to pierwszy z serii filmów, w których Tomasz Kot wcielał się nie do poznania w kogoś, kogo tak naprawdę nawet nie przypomina. Patrząc na Kota grającego długowłosego młodzieńca we flanelowej koszuli, aż trudno uwierzyć, że niedługo ten sam aktor będzie grać kapitana Klossa, profesora Religę albo ucieleśnienie ideału męskiej urody w licznych komediach romantycznych.
"Komornik"
Film Feliksa Falka również był wyprawą w szarość, ale już tym razem postindustrialną. Wałbrzych - biegun bezrobocia. Lucjan Bohme (Andrzej Chyra), choć pochodzi z ubogiej rodziny, został kimś. Jest komornikiem. Doszedł do swojej pozycji dzięki bezwzględności i stanowczości, uważa więc, że to jedyna recepta na sukces.
Nie zawaha się przed niczym. Zajmie nawet sprzęt ratujący życie w jedynym w mieście szpitalu, bo życie pacjentów to nie jego problem. Nie szanuje też zmarłych - doprowadzi do ekshumacji staruszki, by udowodnić, że jej wnuk bezprawnie zaciągnął kredyt na nazwisko babci. Sam jednak w końcu wpadnie w pułapkę zastawioną przez kogoś równie bezwzględnego jak on - i to akurat w chwili, gdy pojawi się w jego sumieniu pierwszy cień, a w głowie pierwsza moralna refleksja.
Komornik Chyry przeraża nie mniej od gangstera, którego ten sam aktor zagrał w "Długu" (1999) Krzysztofa Krauzego. "Tylko czy komornik jest naprawdę bohaterem negatywnym?" - zastanawiał się Zdzisław Pietrasik. "W pierwszej chwili nie ma najmniejszych wątpliwości. Komornik ma na imię Lucek, które chyba nie przypadkiem przypomina Lutka, bohatera słynnego Wodzireja Falka. (...)
Zdjęcia kręcono w Wałbrzychu, który wspaniale zagrał zdegradowane miasto postprzemysłowe, z wysepkami podejrzanego luksusu. Wydaje się, że Lucek czuje się w tej przestrzeni wspaniale, dlatego z takim zaskoczeniem przyjmujemy moment, w którym doznaje olśnienia (...). Czy to rzeczywiście nawrócenie, czy tylko symptom choroby psychicznej, w którą się wpędził?"
2006: Plac Zbawiciela, czyli początek kobiecej fali w polskim kinie
Zapowiadany w poprzednim roku przełom w polityce przybrał kształt tego, co u zarania transformacji ustrojowej Lech Wałęsa zdefiniował jako "wojnę na górze i pokój na dole". Najpierw skłócony Sejm nie był w stanie wyłonić koalicji rządowej, mieliśmy więc rząd mniejszościowy. Potem pojawiła się egzotyczna koalicja PiS-LPR-Samoobrona, która wkrótce się rozpadła.
Została odtworzona, ale pod koniec 2006 roku w "Gazecie Wyborczej" ukazał się pierwszy z serii artykułów o ofercie przedstawianej pracownicom biur Samoobrony: "Praca za seks".(...)
Myliłby się jednak ktoś, kto by sobie wyobrażał, że Polacy żyli głównie aferami. Gdyby tak było, w styczniu nie zacząłby podboju internetu serwis, który ostatecznie zmienił sposób, w jaki spoglądamy na gwiazdy (nie tylko filmowe) - Pudelek.pl. (...)
Tymczasem w Gdyni...
Kult celebrytów w tym roku dotarł i na festiwal. "Rodzimi paparazzi nauczyli się od zachodnich kolegów wrzeszczeć na aktorów maszerujących po czerwonym dywanie jak do tresowanych zwierząt: "W lewo! Na linię!". Zdaje się, że obie strony lubią ten dziki obyczaj" - pisał z niesmakiem Tadeusz Sobolewski.
31. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni zdominowali debiutanci. Paweł T. Felis podsumował go wręcz jako "festiwal dojrzałych debiutantów". Wyliczył, że ponad połowę (trzynaście z dwudziestu czterech) filmów pokazywanych w konkursie głównym stanowiły debiuty reżyserskie, ale jednocześnie przeciętna wieku debiutanta to... czterdzieści trzy lata. Tak objawiała się zapaść w polskim kinie trwająca przed przyjęciem ustawy o kinematografii - w 2006 roku debiutowali reżyserzy, którzy przez wiele lat bezskutecznie usiłowali zebrać fundusze na swój pierwszy film pełnometrażowy. I nie pomagały im nawet zagraniczne laury, jak w przypadku nagrodzonego studenckim Oscarem za krótkometrażową "Męską sprawę" Sławomira Fabickiego, który dopiero w 2006 roku zadebiutował pełnometrażową fabułą ("Z odzysku").
"Plac Zbawiciela" zebrał nagrody za najlepszy film, najlepsze role kobiece (pierwszo- i drugoplanową), najlepszą muzykę i nagrody dodatkowe: prezydenta RP, prezesa TVP i dziennikarzy. (...)
"Plac Zbawiciela", reż. Krzysztof Krauze i Joanna Kos-Krauze. Fot. Materiały prasowe
"Plac Zbawiciela"
Konflikt synowej i teściowej, utrata nadziei na własne mieszkanie, mężczyzna, który ma być ojcem, a jednak ciągle jest dzieckiem - jeszcze do niedawna jeśli polskie kino w ogóle poruszało takie tematy, to głównie z przymrużeniem oka. W PRL byłby to w najlepszym wypadku pomysł na komedię Barei. W Trzeciej Rzeczpospolitej - na sitcom. O takich tematach mówiono czasem z lekceważeniem, że są "babskie". Polskie kino w przeważającej części było męskim światem, w którym kobiety, owszem, mogły grać uwodzicielskie piękności, ewentualnie pogrążone w cierpieniu "matki Polki", ale na drugim planie, dla mężczyzn, przeżywających na pierwszym planie prawdziwe dramaty. Plac Zbawiciela przyniósł symboliczne zerwanie z tą tradycją. (...)
Joanna Kos-Krauze po raz pierwszy pojawiła się w końcowych napisach jako współreżyser filmu - choć blisko współpracowała z Krzysztofem Krauze już przy "Długu" (1999), uznawanym za najważniejszy polski film lat dziewięćdziesiątych. W wywiadzie, którego małżeństwo reżyserów udzieliło małżeństwu krytyków (Pawłowi i Magdalenie Felisom), Joanna Kos-Krauze podsumowała całą sprawę retorycznym pytaniem: "Dlaczego tak późno?".
Joanna Kos-Krauze to przedstawicielka nowej fali kobiet reżyserek i producentek, które w ciągu ostatnich lat zmieniły oblicze polskiego kina. Producentki, jak Anna Wydra ("Królik po berlińsku", 2009; "Sztuka znikania", 2013), Marta Plucińska ("Przebacz", 2006; "Mój rower", 2012) czy Agnieszka Kurzydło ("Bejbi blues", 2012; "W imię..." 2013), otworzyły je na nowe tematy. Oczywiście nie byłoby tej metamorfozy bez reżyserek: Katarzyny Rosłaniec ("Galerianki", 2009; "Bejbi blues"), Anny Kazejak ("Skrzydlate świnie", 2010; "Obietnica", 2014) czy Hanny Polak (nominowane do Oscara dokumentalne "Dzieci z Leningradzkiego" zrealizowane wspólnie z Andrzejem Celińskim, 2005). Małgorzata Szumowska to temat na osobny rozdział, jej nazwisko będzie się tu pojawiać jeszcze wielokrotnie.
Filmy kręcone przez młode reżyserki lub pod okiem młodych producentek pokazywały nam nowe tematy albo nowatorskie spojrzenie na tematy, o których pozornie już wiedzieliśmy wszystko. Bez tej kobiecej fali polskie kino miałoby ogromny problem, żeby otrząsnąć się z zafiksowania na męskich opowieściach o męskich bohaterach - policjantach i złodziejach, żołnierzach i partyzantach, władcach i opozycjonistach. (...)
Oglądamy ten film, kurczowo zaciskając palce, choć fabuła opowiada przecież zwyczajną historię zwyczajnych ludzi w zwyczajnych wnętrzach. Ile podobnych dramatów ma miejsce tuż za rogiem, piętro niżej, w sąsiedniej klatce? "Plac Zbawiciela" uświadomił nam istnienie świata nieprzedstawionego dotąd przez polskie kino - świata widzianego oczami kobiet.
Wraz z "Placem Zbawiciela" polskie kino weszło na drogę, której ukoronowaniem będzie w 2015 roku triumf Małgorzaty Szumowskiej i jej filmu "Body/Ciało". "Jestem reżyserem, ale i kobietą. To jest superkombinacja" - powiedziała, odbierając Srebrnego Niedźwiedzia dla najlepszego reżysera 65. Festiwalu Filmowego w Berlinie.
2007: Katyń - ostatnia monumentalna opowieść o polskiej tragedii 1939 roku
1 stycznia 2007 Polska definitywnie pożegnała się z ostatnim miejscem, które przez poprzednie trzy lata zajmowała w unijnych statystykach. Tego dnia do wspólnoty oficjalnie przyjęto bowiem Bułgarię i Rumunię.
To był najlepszy rok dla dziennikarzy piszących o polskiej polityce - właściwie codziennie mieli nowy temat. Nawet w 2006 nie było im tak łatwo. W lutym do dymisji podał się minister obrony narodowej Radek Sikorski (wówczas z PiS), co zapoczątkowało karuzelę stanowisk. (...) Dymisje, oskarżenia, podsłuchy, prowokacje i aresztowania doprowadziły do momentu, w którym politycy czołowych ugrupowań zgadzali się już tylko co do jednego: że potrzebne są nowe wybory. Te w październiku 2007 roku przyniosły wygraną PO. Premierem został Donald Tusk. (...)
Obserwowaliśmy powrót widzów już nie tylko do kin (widownia w porównaniu z 2006 rokiem wzrosła nieznacznie), ale na polskie filmy. W tym roku spośród 32,6 miliona widzów polskie filmy ogląda już 8,1 miliona, a w pierwszej dziesiątce najchętniej oglądanych produkcji połowa to dzieła naszej kinematografii. Drugie miejsce na liście box office - 2,7 miliona widzów - zajął "Katyń"Andrzeja Wajdy.
Tymczasem w Gdyni...
32. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni zaczął się od pokazu "Katynia". Pozakonkursowego, bo gdyby film startował w konkursie, zapewne przytłoczyłby konkurencję. Zwyciężyły "Sztuczki" Andrzeja Jakimowskiego. "Nie mieliśmy wątpliwości, że Sztuczki to najlepszy film konkursowy" - mówił przewodniczący jury Lech Majewski Katarzynie Fryc. "Powiem więcej: decyzję podjęliśmy jednomyślnie". Danutę Szaflarską nagrodzono za najlepszą pierwszoplanową rolę kobiecą w filmie Doroty Kędzierzawskiej "Pora umierać". Za męską podwójnie Roberta Więckiewicza ("Wszystko będzie dobrze" Tomasza Wiszniewskiego i "Świadek koronny" Jarosława Sypniewskiego). (...)
"Dość smętku, epatowania brzydotą. W zamian ciepły, ironiczny humor i dystans. Zobaczyliśmy nową twarz polskiego kina" pisał Tadeusz Sobolewski i ubolewał, że filmy, które obejrzał w Gdyni, nie będą mieć szerokiej dystrybucji, więc większość widzów nie będzie miała szansy, by je docenić. To już były ostatnie lata, w których kino dręczył ten problem (z którego ostatecznie uwolni go cyfryzacja): jeszcze większą sztuką, niż zrobić w tym czasie film, było uruchomić jego ogólnopolską dystrybucję.(...)
"Pora umierać", reż. Dorota Kędzierzawska. Fot. Materiały prasowe
"Katyń"
Filmowych wizji zagłady II Rzeczpospolitej widzieliśmy wiele, ale Katyń przyćmił wszystkie. Celem Andrzeja Wajdy było dotarcie do młodszych widzów - opowiedzenie współczesnym językiem tragedii, która była udziałem jego pokolenia. Właśnie dlatego - choć punktem wyjścia dla scenariusza była powieść filmowa Andrzeja Mularczyka "Post mortem. Opowieść katyńska" - do pracy nad scenariuszem zaprosił Władysława Pasikowskiego i młodego (rocznik 1970) scenarzystę Przemysława Nowakowskiego. To znaczący wybór. W 1992 roku, po pokazie "Psów" Pasikowskiego, Andrzej Wajda mówił o młodszym koledze, że ten "wie o polskim widzu coś, o czym on nie ma pojęcia". Gdy takie słowa mówi wielki artysta, nie należy ich uważać za zarzut, tylko zapowiedź nauczenia się czegoś nowego. (...)
Wajdzie udało się przy okazji dotrzeć do widzów na Zachodzie, którzy często dopiero z tego filmu dowiedzieli się o Katyniu i o pakcie Ribbentrop-Mołotow. Katyń dostał zasłużoną nominację do Oscara w kategorii "najlepszy film nieanglojęzyczny". Król amerykańskiej krytyki Roger Ebert ze szczególnym zainteresowaniem pisał o scenie na moście, na której uchodźcy z zachodu zderzają się z uchodźcami ze wschodu. Jedni uciekają przed Stalinem, drudzy przed Hitlerem. Nie wiadomo, który z tyranów jest gorszy, a czasu na decyzję zostało niewiele. (...)
W Katyniu nie ma tego, do czego przyzwyczaiło nas kino batalistyczne. Nie pikują stukasy, nie szarżują czołgi, ułani nie śpiewają żurawiejek. Widzimy głównie przerażonych cywilów, cierpienie skazanych na niepewność rodzin i golgotę uwięzionych przez Stalina oficerów - skupiamy się na tragediach pojedynczych ludzi. Właśnie ta paradoksalna kameralność wielkiej tragedii sprawia, że finałowa, oddana z przerażającą precyzją scena śmierci oficerów jest jak cios obuchem. "Śmierć jednostki to katastrofa, śmierć stu tysięcy to statystyka", napisał w 1932 roku Kurt Tucholsky (potem ten cytat błędnie przypisywano Stalinowi).(...)
Opowiedziawszy do końca tragizm polskiego losu, Wajda pozwolił kolejnym pokoleniom filmowców na większą swobodę w traktowaniu naszych najnowszych dziejów. Jeśli chcą pokazywać tragizm i martyrologię, wnikać w niewypowiedziane dotąd w kinie traumy, nadal to mogą robić z powodzeniem, czego najlepszym przykładem jest Wojciech Smarzowski i jego "Róża" (a niedługo zapewne również "Wołyń"). Ale jeśli nie chcą, już nie ciąży na nich obowiązek ciągłego "dawania świadectwa". Pawlikowski w "Idzie" czy Lankosz w "Rewersie" dotykają bolesnych wątków, ale prowadzą narrację w innym kierunku. Za każdym razem, gdy nam się wydaje, że ich filmy wskoczą w utarte koleiny, następuje zmiana tematu. Oni już nie musieli się zajmować przekleństwem polskiego XX wieku. Mistrz Wajda zrobił to za nich.
"Pora umierać"
- Niech się rozbierze i położy!
- Niech się pocałuje w dupę!
Ta krótka rozmowa pacjentki (Danuta Szaflarska) z niezbyt uprzejmą lekarką (Małgorzata Rożniatowska) natychmiast weszła do kanonu kultowych cytatów polskiego kina. W wieku dziewięćdziesięciu dwóch lat Danuta Szaflarska zagrała rolę życia w filmie Doroty Kędzierzawskiej - ironicznym portrecie starości, cielesnej, bo przecież nie duchowej. Nicsięniedzianie w życiu głównej bohaterki, która najlepszy kontakt ma ze swoim psem, przerywają sporadyczne wizyty syna (Krzysztof Globisz) i inwazja potencjalnych klientów, chcących kupić jej dom, w którym spędziła całe życie.
- Bałam się reakcji publiczności - kogóż może obchodzić historia starej kobiety? - opowiadała Danuta Szaflarska Katarzynie Frycz świeżo po otrzymaniu nagrody w Gdyni. - Ale wcześniej pokazywaliśmy nasz film w Toronto i tam publiczność biła nam brawo na stojąco. Okazało się, że nawet młodzi się wzruszają. To dzięki reżyserce Dorocie Kędzierzawskiej, która we wszystkich swoich filmach opowiada o samotności i braku miłości.
We "Wronach" było to niekochane dziecko, w "Jestem" - chłopiec z domu dziecka, który jest samotny, nikomu niepotrzebny i szuka czyjegoś uczucia. W "Pora umierać" taką postacią jest stara kobieta - samotna, której nikt nie kocha. Ileż jest takich przypadków, że ktoś chce się pozbyć starej matki czy babki, bo interesuje go jej majątek?.
"Każda pora jest dobra, żeby żyć" - zatytułował jeden z recenzentów swój tekst o filmie Kędzierzawskiej. To najlepsze jego podsumowanie.
2008: Kameralne kino wielkich emocji, czyli 33 sceny z życia
Rok 2008 stał pod znakiem rekordowo silnej złotówki. Przypomnijmy tamte notowania: dolar po 2,03 PLN (16 lipca 2008), euro - 3,20 PLN, frank szwajcarski - 1,96 PLN (jedno i drugie 31 lipca 2008 roku). (...)
2008 rok był ostatnim, w którym Polacy mogli ufnie spoglądać w przyszłość. Nawet nasz wschodni sąsiad przez chwilę wydawał się zmierzać w stronę pokojowego rozwoju - w wyborach prezydenckich Putina zmienił Dmitrij Miedwiediew, uważany na Zachodzie za liberała, który przyniesie Rosji praworządność i demokrację. (...)
W marcu w USA na progu bankructwa stanął bank inwestycyjny Bear Stearns. Uchroniło go przejęcie przez giganta J.P. Morgana. 15 września zbankrutował jednak bank Lehman Brothers, zbyt duży, żeby można go było uratować w podobny sposób. To była tylko pierwsza kostka domina...
Tymczasem w Gdyni...
Faworytami dziennikarzy były trzy filmy. "Rysa" zyskała znakomite recenzje zagranicznych krytyków w Wenecji, "33 sceny z życia" przywiozły nagrodę z Locarno, "Cztery noce z Anną" zdołały wywołać zachwyt w Cannes. "My wolimy zachować spokój" - pisała Barbara Hollender. Wtórował jej Tadeusz Sobolewski:
"W Gdyni odbywały się jakby dwa różne festiwale - jeden w starym Teatrze Muzycznym, drugi w Silver Screenie. Były tam też dwie różne widownie - jedna, dla której faworytką była Szumowska, i druga, która najdłużej oklaskiwała telenowelową "Senność" Piekorz czy "Małą Moskwę". (...)
Temperatura tamtych sporów, ale też opisywany w Gdyni fenomen "dwóch kin" odzwierciedlały doskonale ówczesny stan polskiej kinematografii, która faktycznie funkcjonowała niejako w dwóch obiegach niemal bez punktów stycznych.
Były więc filmy, którymi zachwycali się krytycy, i były filmy, na które chodzili widzowie. Komedie romantyczne "Lejdis", "Nie kłam, kochanie" i "To nie tak jak myślisz, kotku" obejrzało w 2008 roku odpowiednio 2,5, 1,4 oraz 0,9 miliona widzów. Próżno jednak szukać recenzji tych filmów pióra poważnych krytyków. Dla nich istnieli tylko Szumowska, Skolimowski, Rosa i Barczyk, który festiwal w Gdyni nazwał "wiochą i obciachem". W tle tamtych sporów często wyrażano marzenie o polskim "kinie środka", które połączyłoby dwa filmowe światy. To marzenie miało się spełnić już za parę lat, ale w 2008 roku jeszcze nic tego nie zapowiadało. Poza Małą Moskwą w Gdyni nagrodzono jednak Małgorzatę Szumowską za reżyserię "33 scen z życia", a Michała Rosę za scenariusz "Rysy".
"33 sceny z życia", reż. Małgorzata Szumowska. Fot. materiały prasowe
"33 sceny z życia"
Gdybym musiał wskazać jedną osobę, która najlepiej symbolizuje przemiany w polskim kinie ostatniej dekady, Małgorzata Szumowska byłaby najbardziej naturalnym kandydatem. Również dlatego, że angażowała się w te przemiany na wiele sposobów - jako producentka, opiekunka artystyczna czy nawet łowca talentów. Dość wspomnieć, że nie byłoby "Idy" bez Agaty Trzebuchowskiej, a nie byłoby w tym filmie Trzebuchowskiej, gdyby Szumowska nie wypatrzyła jej w kawiarni i nie przesłała zdjęcia Pawłowi Pawlikowskiemu. Szumowska jest jednak przede wszystkim najważniejszą przedstawicielką nowej fali filmowców, którzy wprowadzali na nasze ekrany nowe tematy, nową wrażliwość i nowy styl narracji. (...)
Filmy Szumowskiej i jej rówieśników przywracały polskiemu kinu prywatność: losy bohaterów są po prostu losami bohaterów, a nie wielkimi metaforami historycznymi, politycznymi czy metafizycznymi. Nie bała się też przełamywania tabu, nawet jeśli oznaczało to dla twórców bolesne odsłonienie własnej intymności. W ten sposób udawało się im, i udaje, skutecznie prowokować widzów do rozmowy na tematy nie mające dotąd języka, w którym można o nich mówić. Odnaleźli go w polskim kinie.
Zrealizowane w polsko-niemieckiej koprodukcji "33 sceny z życia" to osobista opowieść, w której Szumowska pokazała fabularnie przetworzony dramatyczny miesiąc z własnego życia: w ciągu kilkudziesięciu dni straciła obydwoje rodziców. To temat ważny dla każdego - wszystkich nas czeka naturalny cykl, w którym najpierw żegnamy własnych rodziców, by potem być żegnanymi przez najbliższych. (...) Gdy Szumowska sama znalazła się w tej sytuacji, uświadomiła sobie również, jak fałszywe były obrazy umierania w filmach, które dotąd sama oglądała. Śmierć jest w nich zwykle logicznym dopełnieniem, finałem jakiejś historii. Tymczasem zwykle pojawia się ona nieoczekiwanie. Spada znienacka na kogoś, kto ma plany, oczekiwania, wizje i kto, chociażby tak jak matka głównej bohaterki, właśnie pakuje się na festiwal do Toronto. (...)
W kolejnych "scenach z życia" Szumowska zrzuca swoje życiowe katastrofy na filmowe alter ego (Julia Jentsch mówiąca głosem Dominiki Ostałowskiej). Poza śmiercią rodziców to rozpad związku z mężem (Maciej Stuhr) i zawodowe niepowodzenia. Ale Julia nie poddaje się. Na przekór wszystkiemu idzie dalej, co sprawia, że widz - wbrew jego własnym oczekiwaniom - wychodzi z filmu podniesiony na duchu.
"Szumowska - nie pierwszy już raz - tworzy portret 30-latków ze swojego pokolenia: nie mają się kogo słuchać, nie znajdują oparcia w żadnej tradycji, dojrzewają na własny rachunek (...) Ten "film o śmierci" jak żaden współczesny film polski jest wychylony w przyszłość" - pisał Tadeusz Sobolewski. Dalsza twórczość ówczesnych 30-latków udowodniła, że miał rację.
"33 genialne sceny z życia" - tak podsumował tę polsko-niemiecką koprodukcję po projekcji na festiwalu w Locarno jeden z niemieckich krytyków. Szumowska zdobyła Srebrnego Lamparta, co uznano wówczas za jeden z największych międzynarodowych sukcesów polskiej fabuły. A był to dopiero początek.
2009: Rewers i Dom zły - nowe spojrzenia na PRL
Cały świat odczuwa skutki kryzysu, który nas jednak ledwie musnął. 29 maja premier Donald Tusk i minister finansów Jacek Rostowski na słynnej konferencji prasowej pokazali mapę Europy, na której kraje pogrążone w recesji zaznaczono na czerwono. Polska z niewielkim wzrostem (0,8 procent) była "zieloną wyspą" na morzu europejskiej czerwieni.
Historycy zapewne jeszcze przez lata będą się spierać, na ile był to przypadek, a na ile zasługa rządzących Polską polityków. Nie ma tu łatwych wyjaśnień, na każdy argument jest jakiś kontrargument. Powie jeden, że to dobrodziejstwa wynikające ze wstąpienia do Unii. Drugi spyta: czemu inne kraje, wstępujące razem z nami, były na minusie?
Tak można w nieskończoność, ale jedno jest faktem: samo pojawienie się pytania o źródła polskiego sukcesu było historyczną nowością. Dotąd pytaliśmy świat i samych siebie głównie o przyczyny naszych klęsk - błąd to był czy pech? W 2009 roku pecha mieli inni. U nas- fuks za fuksem. Pod koniec czerwca przez Europę Środkową przeszły wielkie ulewy, ale katastrofalna powódź dotknęła głównie dorzecza Dunaju, a więc Czechy, Węgry i Austrię, nas omijając. Również w czerwcu przez świat przetoczyła się pandemia świńskiej grypy. Zginęło kilkaset tysięcy osób, głównie w Afryce i Azji Południowo-Wschodniej. W Polsce - jedna, która w dodatku zaraziła się w USA. (...)
Tymczasem w Gdyni...
"Coś fantastycznego dzieje się w polskim kinie!" - mówił przewodniczący jury Krzysztof Krauze w trakcie kończącej festiwal gali. (...) "To najlepsza Gdynia od lat!" - sekundował Tadeusz Sobolewski. Po pełnym awantur roku 2008 przyszedł czas na powszechny zachwyt. Bo było się czym zachwycać. Bank z nagrodami rozbił debiutancki Rewers Borysa Lankosza. Poza Złotymi Lwami dla najlepszego filmu zdobył też nagrodę za zdjęcia (Marcin Koszałka), muzykę (Włodzimierz Pawlik) i drugoplanową rolę męską (Marcin Dorociński). Zaraz za nim była "Wojna polsko-ruska" Xawerego Żuławskiego - poza Srebrnymi Lwami dostała też nagrodę za rolę męską (Borys Szyc). I wreszcie Wojciecha Smarzowskiego nagrodzono za reżyserię oraz napisany wspólnie z Łukaszem Kośmickim scenariusz "Domu złego".
"Rewers"
Borys Lankosz zakpił sobie z oczekiwań polskiej publiczności A.D. 2009. Potem do podobnego triku zdążyliśmy już się przyzwyczaić, bo po nim powtarzali go kolejni, ale to Lankoszowi należy się palma pierwszeństwa. Widz idący do kina w 2009 roku na film o stalinizmie dokładnie wiedział, czego powinien oczekiwać. Znał już przecież "Przesłuchanie" czy "Matkę Królów". Obejrzał wiele filmów zacnych, słusznych i potrzebnych (wyjątki takie jak "Zezowate szczęście" i "Eroica" Munka raczej potwierdzają regułę), kręconych jednak głównie w celu dania świadectwa i ocalenia od zapomnienia, a nie sprawienia przyjemności widzom, którzy zapłacili za bilet.
Pierwsze sceny filmu zdają się potwierdzać te oczekiwania, zwłaszcza że Lankosz celowo mylił tropy już na etapie doboru obsady. Widząc Krystynę Jandę, podświadomie oczekujemy, że znowu będzie grać "typową" Jandę z rozliczeniowego kina. Ba! Widząc Adama Woronowicza, kojarzymy go z oglądanym kilka miesięcy wcześniej filmem "Popiełuszko. Wolność jest w nas." Tymczasem reżyser i scenarzysta (Andrzej Bart) przestawiają wajchę. Tytuł jest wieloznaczny, można go rozumieć dosłownie, jako odwrotną stronę monety, która jest tu ważnym rekwizytem - ale także jako zmianę punktu widzenia, a nawet, jak sugerował sam Lankosz w wywiadach, jako "reverse", bieg wsteczny w skrzyni biegów samochodu. Ruszamy więc w szaloną jazdę przez różne filmowe gatunki: thriller, komedię romantyczną, horror i broadwayowską farsę. (...)
Film Lankosza uznany został za dowód przełamania marazmu w polskim kinie. Zasłużone pochwały zbierała cała ekipa, zwłaszcza Marcin Koszałka, którego kamera - jak pisał Marcin Pietrzyk - jest "idealnym partnerem dla aktorów, wydobywając z nich wszystko to, co najlepsze". Recenzenci martwili się tylko, czy film Lankosza nie okaże się wyjątkiem. Całe szczęście przyszłość rozwiała te obawy.
"Dom zły", reż. Wojciech Smażowski. Fot. materiały prasowe
"Dom zły"
Film Wojciecha Smarzowskiego to bardzo daleko idąca adaptacja dramatu Karola Huberta Rostworowskiego z 1929 roku zatytułowanego "Niespodzianka". Akcję przeniesiono do roku 1978, gdy samochód FSO Polonez był powszechnym przedmiotem pożądania, a w rozmowie ze Zdzisławem Pietrasikiem Smarzowski mówił, że scenariusz pisał (wraz z Łukaszem Kośmickim) w momencie głębokiej utraty wiary w istotę ludzką.
Kiedy jednak zabrał się w końcu do jego realizacji, musiał go zmodyfikować, wprowadzając "więcej światła", by "zrównoważyć zło". Strach pomyśleć, jaki film nakręciłby, podążając wiernie za pierwotną wersją scenariusza, skoro "Dom zły" nawet po tych poprawkach jest mrocznym antymoralitetem bez pozytywnych bohaterów. (...)
Edward Środoń (Arkadiusz Jakubik) to wykolejony zootechnik, który rozpił się po śmierci żony. W poszukiwaniu pracy wyjeżdża do PGR-u na końcu świata, którym w wypadku Polski Ludowej były Bieszczady. Wiozący go na miejsce pekaes zepsuł się, więc Środoń ruszył pieszo i zastukał do pierwszego domostwa, w którym zobaczył światło.
Tak poznał lokalnego bimbrownika Dziabasa (Marian Dziędziel) i jego małżonkę (Kinga Preis). Pijacka noc, podczas której Środoń, Dziabas i Dziabasowa snują plany zdobycia fortuny (w tym: wspomnianego wyżej poloneza) i jednocześnie zastanawiają się, jak się nawzajem przy tym oszukać, kończy się tragedią. Nie do końca dowiemy się, jaką, bo w miarę rozwoju akcji uświadamiamy sobie, że porucznik Mróz (Bartłomiej Topa) nie wyjaśni zagadki "domu złego", ale stanie się raczej jego kolejną ofiarą...
"Z pijacko-surrealistyczno-naturalistycznych sytuacji, koncertowo zagranych przez cały zespół aktorski, wyłania się krystalicznie czysty obraz peerelowskiej paranoi" pisał Janusz Wróblewski. "Świetne antidotum na nostalgię za socjalizmem".
2010: Koniec sielanki
Zawsze będziemy pamiętać tę straszną chwilę, choć każdy inaczej. Ranek 10 kwietnia 2010 roku, po raz pierwszy słyszymy niewiarygodną wiadomość o katastrofie rządowego samolotu, w której giną prezydent Lech Kaczyński, jego żona - łącznie dziewięćdziesiąt sześć osób, które leciały na obchody siedemdziesiątej rocznicy zbrodni katyńskiej.
Przez minutę czy dwie jeszcze się łudzimy, że to jakieś nieporozumienie, że to przecież niemożliwe, że takie rzeczy się nie zdarzają. A potem do nas dociera, że to się zdarzyło naprawdę. Ze strachem pytamy: co dalej? Młoda polska demokracja stanęła przed najpoważniejszym testem w swojej historii.
Wyglądało na to, że Polska w poprzedniej dekadzie wyczerpała swój przydział szczęścia. Jeszcze rok wcześniej czystym fuksem uniknęliśmy strat na wielką skalę podczas letniej fali powodziowej. Ale tym razem największe ulewy w Europie odnotowano właśnie w dorzeczu Wisły. Zginęło dwadzieścia pięć osób.
Natura szalała. 14 kwietnia erupcja islandzkiego wulkanu Eyjafjallajökull spowodowała największe zaburzenie międzynarodowego ruchu lotniczego od czasu zamachów 11 września 2001 roku. Od 15 do 23 kwietnia odwołano 100 tysięcy lotów, co dotknęło 10 milionów pasażerów, czasem przez tydzień uwięzionych na lotniskach. Zakazem lotów objęto także przestrzeń powietrzną nad Polską - akurat gdy trwał pogrzeb prezydenta, blokując możliwość przylotu do Krakowa osobistościom z całego świata. (...)
Pod koniec roku miało miejsce wydarzenie, którego skutki cały świat odczuwa do dziś. 17 grudnia 2010 roku Muhammad Buazizi, uliczny sprzedawca w Tunezji, dokonał aktu samospalenia w proteście przeciwko korupcji w policji. Jego męczeństwo wywołało masowe demonstracje, które doprowadziły do obalenia tunezyjskiego rządu i zainspirowały cały region do wydarzeń, które później nazwano arabską wiosną...
Tymczasem w Gdyni...
Tym razem też nie obyło się bez sporów. Krytycy mieli za złe jurorom pominięcie "Erratum" Marka Lechkiegoi Złote Lwy dla "Różyczki" Kidawy-Błońskiego. "To powtórka sytuacji sprzed dwóch lat, kiedy, pomijając rzeczywiste odkrycia festiwalu, nagrodzono komercyjną "Małą Moskwę". "Różyczka" również jest sprawnie zrealizowanym melodramatem, politycznie poprawnym, najdłużej oklaskiwanym, ale pozbawionym tajemnicy, operującym stereotypami" - pisał Tadeusz Sobolewski. "Ten film odbył już swoją drogę przez kina, więc nagrodzenie go było słabą inwestycją promocyjną. Tą mało odważną, koniunkturalną decyzją spalono tegoroczne Złote Lwy".
Spór nie był jednak tak gorący jak w 2008 roku, werdykt jury pokrywał się bowiem z opinią publiczności. "Różyczka" była najdłużej oklaskiwanym filmem festiwalu. Dostała również laur za pierwszoplanową rolę kobiecą (Magdalena Boczarska).
"Różyczka", reż. Jan Kidawa-Błoński. Fot. materiały prasowe
"Różyczka"
Film Jana Kidawy-Błońskiego jest bardzo luźno inspirowany prawdziwą historią inwigilacji Pawła Jasienicy przez SB. Jednak gatunkowo bliższy jest melodramatowi niż filmowi rozliczeniowemu, co zresztą za złe miało filmowi wielu dziennikarzy. Akcja rozgrywa się pod koniec lat sześćdziesiątych.
"W chronologię i scenerię dziejów, czyli wydarzeń roku 1967 i 1968 - poczynając od wybuchu wojny izraelsko- egipskiej, przez premierę Dziadów w reżyserii Kazimierza Dejmka, aż po Marzec i wyjazdy "pochodzeniowców" (jak wówczas mówiono) z Dworca Gdańskiego - reżyser wpisał opowieść o trójkącie miłosno- esbeckim" - streszczała Iwona Kurz. Świat literatów i akademików wypowiada właśnie posłuszeństwo partii. Solą w oku władzy jest opozycyjny intelektualista Adam Warczewski (Andrzej Seweryn). Bezwzględny esbek Rożek (Robert Więckiewicz) postanawia wykorzystać własną dziewczynę Kamilę (Magdalena Boczarska), by ta uwiodła Warczewskiego i zaczęła go szpiegować. Intryga udaje się aż za dobrze, Kamila wiąże się z pisarzem. Rożek wpada w szał zazdrości...
Tadeusz Sobolewski doceniał w "Różyczce" to, że "do gatunku popularnego (...) wprowadza się podręcznikową wiedzę o 1968 roku, o proteście pisarzy i studentów przeciw zdjęciu "Dziadów", kampanii antysemickiej, rozgromieniu studentów". (...)
"Essential Killing"
Bohaterem niemal niemego filmu Jerzego Skolimowskiego jest więzień (Vincent Gallo), któremu udaje się uciec z tajnego więzienia, a zarazem ośrodka tortur położonego w jakimś europejskim kraju. W filmie nigdy nie jest powiedziane wprost, że to Polska, choć mamy kilka wyraźnych sugestii (w tle na przykład słychać polskie słowa). Z drugiej strony piękne "polskie" pejzaże, które możemy podziwiać, śledząc ucieczkę więźnia, reżyser odnalazł między innymi w Norwegii. Typową mieszkankę prowincji gra zaś... Emmanuelle Seigner.
Rolę Vincenta Gallo nagrodzono na festiwalu w Wenecji, sam film dostał zaś nagrodę specjalną jury - ocenił go osobiście jego przewodniczący Quentin Tarantino. Nazwał Skolimowskiego "wielkim mistrzem" i dzięki niemu film polskiego reżysera osiągnął w Wenecji największy sukces od czasów Złotego Lwa dla Krzysztofa Kieślowskiego za "Trzy kolory. Niebieski" (1993). Rok później decyzją jury pod przewodnictwem Pawła Pawlikowskiego film wygra festiwal w Gdyni.
Skolimowski przestrzegał przed jednoznacznymi interpretacjami jego filmu i traktowania go jak politycznego komentarza do rozpędzającego się dopiero skandalu z tajnymi więzieniami CIA w Polsce. Z drugiej strony symbolika niektórych scen - słynny biały koń w finale - odczytywana była jako nawiązanie do tradycji filmowej "szkoły polskiej". Skolimowski przeciwstawiał się i takim interpretacjom: "Koń, który się pojawia, musi być biały, żeby była na nim widoczna czerwień krwi (...) Chodziło mi o efekt wizualny: biel śniegu, czerwień krwi. Ale jak ktoś chce metafory narodowej, niech ma".
2011: Sala samobójców i Róża, czyli filmy, które powinny być wydawane na receptę
Z dzisiejszej perspektywy trudno w to być może uwierzyć, ale rok 2011 był pierwszym rokiem, w którym świat polityki docenił świat kultury. Przedtem ludzie kultury bywali, owszem, mile widziani w okresie kampanii wyborczej, na co dzień postrzegano ich jednak głównie jako "obciążenie dla budżetu". (...)
1 lipca 2011 roku Polska objęła prezydencję Rady Unii Europejskiej po raz pierwszy i być może ostatni. Po raz kolejny mamy na to szansę w drugiej połowie lat 2020, ale coraz częściej mówi się o likwidacji tej europejskiej instytucji. Szkoda, bowiem daje ona szansę mniejszym krajom Unii, tradycyjnie zdominowanym przez wielkich graczy, na zaistnienie w wielkiej polityce - a przynajmniej symboliczne zaznaczenie swojej roli w Europie.
To również dobry moment, by prezydencki kraj zaprezentował się od strony, którą sam uważa za najatrakcyjniejszą. Może też próbować na unijnym forum przeforsować temat, który jest szczególnie dla niego istotny (Szwecja na przykład swoją prezydencję w 2009 roku wykorzystała do promowania polityki proekologicznej). (...) Polski rząd podjął decyzję, która z perspektywy czasu okazała się bardzo trafna. Postanowił wykorzystać prezydencję do promowania własnej kultury. (...)
W ramach prezydencji Polska zorganizowała około czterystu wydarzeń artystycznych w dziesięciu stolicach - odnowiony portal Culture.pl stał się miejscem odwiedzin dziennikarzy zajmujących się kulturą w innych krajach europejskich, którzy potrzebowali wiedzy o Polsce będącej dla nich dotąd krainą nieznaną. Jak bowiem wykazywały poprzedzające prezydencję badania, Polska kojarzyła się w Europie wciąż ze stereotypowymi obrazami typu "chłopi z widłami przy stogu siana". Takim zdjęciem w 2004 roku niemiecki podręcznik Schauplatz Geschichte zilustrował informację o polskiej kandydaturze do UE. W tym samym podręczniku Węgry ilustrowała panorama Budapesztu, a Estonię - nowoczesne szklane wieżowce.
Po prezydencji Polska kojarzyła się już raczej z muzyką, teatrem, filmem i literaturą. Ale przede wszystkim z polityczną stabilnością i przewidywalnością. W 2011 roku w Polsce po raz pierwszy rządzącej partii udała się reelekcja - polska polityka przestała być "jak u Barei" akurat w momencie, gdy czeska pogrążała się w chaosie "jak u Zelenki".
Tymaczasem w Gdyni...
Za najlepszy film z konkursowej dwunastki jury pod przewodnictwem Pawła Pawlikowskiego uznało "Essential Killing" Skolimowskiego, nagrodzone też za reżyserię i zdjęcia (Adam Sikora). Nagrody za najlepszą pierwszoplanową rolę żeńską i męską trafiły odpowiednio do Romy Gąsiorowskiej ("Ki") i Marcina Dorocińskiego ("Róża").
"Sala samobójców"
Film Jana Komasy krytyka okrzyknęła "odkryciem roku". ?[Komasa] udowadnia przede wszystkim, że reżyserski fach ma w małym palcu: ogląda się ten film (nie przypadkiem pokazywany w Berlinie w prestiżowej sekcji Panorama Special) jak światowe kino. Ale Komasa na tym nie poprzestaje - idzie pod włos i brawurowo ryzykuje, próbuje "wąchać" czas, w którym żyje, i opowiada o młodości zakotwiczonej tu i teraz, niepokornej i naiwnej jednocześnie? - pisał zachwycony Paweł Felis.
Film był sukcesem frekwencyjnym, bo dokonał niemożliwego. Przyciągnął do kin młodych widzów, którzy dotąd do kina szli głównie ze szkolną wycieczką albo z rodzicami na film familijny. To bywał ich pierwszy świadomie zakupiony bilet. Odnaleźli w tym filmie portret swojego pokolenia - "cyfrowych tubylców", dla których świat wirtualny jest nie mniej ważny od rzeczywistego. A co za tym idzie, obraz problemów, jakie grożą im w wirtualu, których nie zrozumie analogowe pokolenie rodziców.
Dominik (Jakub Gierszał) jest nastolatkiem, który - jak się zdaje - ma w życiu wszystko. Bogaci rodzice (Krzysztof Pieczyński i Agata Kulesza), świetne ciuchy, powodzenie wśród rówieśników, zero problemów z kasą na czesne w elitarnej szkole. Dominik pozostaje jednak dużym dzieckiem, które nie radzi sobie z samotnością, odrzuceniem, niezrozumieniem. Rówieśnicy prześladują go w internecie, co jest tym okrutniejsze, że nie może szukać pomocy wśród dorosłych, którzy nawet nie potrafią zrozumieć, o czym do nich mówi. Pomocy szuka u internetowej znajomej (Roma Gąsiorowska). Tylko czy można ufać internetowym znajomościom?
"Komasa udowodnił, że ma wyczucie, reżyserski nerw, wrażliwość na problematykę obyczajowo-społeczną. Oby jak najszybciej mógł nakręcić kolejny film" - pisał Janusz Wróblewski. Trzeba było czekać trzy lata...
"Róża", reż. Wojciech Smarzowski. Fot. materiały prasowe
"Róża"
Film Wojciecha Smarzowskiego okazał się wielkim przegranym festiwalu w Gdyni, choć dziennikarze od początku pisali o nim jako o faworycie konkursu o Złote Lwy. "Sprawił, że festiwalowa publiczność po projekcji siedziała w ciszy. Ten film powinien być wydawany na receptę" stwierdził ktoś. Drastyczny, wstrząsający, jest - jak mówi reżyser "historią o miłości w czasach nieludzkich" - pisała Maja Staniszewska.
Tadeusz (Marcin Dorociński) to akowski partyzant, który po klęsce Warszawy ucieka na północ i trafia na Mazury. Jest tam jednak wciąż rozpracowywany i kuszony do współpracy przez dawnego znajomego z partyzantki, który teraz robi karierę w UB. Jednak najważniejsze w jego powojennej próbie powrotu do normalnego życia jest spotkanie z Różą (Agata Kulesza), żoną żołnierza Wehrmachtu, która po śmierci męża wraz z córką mieszka w gospodarstwie na uboczu. To sprawia, że staje się idealną ofiarą czasów już nie wojny i jeszcze nie pokoju.
"W ich losach jest symetria. On w powstańczej Warszawie widział, jak hitlerowscy żołnierze gwałcili i zastrzelili jego żonę. Potem zobaczył, jak Rosjanie zabijają męża Róży, noszącego taki sam mundur jak gwałciciele jego żony" pisał Tadeusz Sobolewski. "Konkluzja jest jasna: żaden mundur, żadna strona nie reprezentuje dobra."
Choć film nie dostał głównej nagrody w Gdyni, obsypywano go potem licznymi nagrodami na festiwalach w kraju i za granicą.
2012: Zamiast na komedie romantyczne, Polacy idą do kina na Holland, Dawida i Smarzowskiego
Rok 14. Mistrzostw Europy w Piłce Nożnej. Wszystko było im podporządkowane. Gospodarzami Euro były Polska i Ukraina. Oba kraje po raz pierwszy w dziejach gościły u siebie sportową imprezę tej rangi - nic dziwnego, że nawet wydarzenia kulturalne musiały jej zrobić miejsce. Przesunięto po raz kolejny festiwal w Gdyni. Dystrybutorzy filmowi również przenosili premiery, a możliwości promocji ograniczyły restrykcje wprowadzone w miastach goszczących piłkarskie imprezy (mniej reklam w miejscach publicznych). (...)
Tymaczasem w Gdyni...
W 2012 Gdynię czekała kolejna rewolucja. Tym razem zmiana nazwy z "Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych" na "Gdynia Film Festival". A do tego jeszcze europrzesunięcie daty... Jednak gorących sporów dotyczących selekcji i nagród tym razem nie było. Festiwal odbywał się w atmosferze triumfu polskiego kina. Rok wcześniej wyprodukowane w kraju filmy obejrzało rekordowe 11,8 miliona widzów. Ten rekord prawdopodobnie wkrótce zostanie pobity (w 2014 było już blisko), ale dla ludzi pamiętających lata dziewięćdziesiąte był to prawdziwy szok.
W 2012 roku było tym ciekawiej, że na czele box office znalazły się dwa filmy, o których można powiedzieć wszystko, ale nie to, że są w odbiorze lekkie, łatwe i przyjemne. "Jesteś Bogiem" Leszka Dawida obejrzało 1,4 miliona Polaków. "W ciemności" Agnieszki Holland - 1,2 miliona. To wyniki, które kilka lat wcześniej osiągały niemal wyłącznie komedie romantyczne. Albo, żeby ująć rzecz z globalnej perspektywy, hollywoodzkie blockbustery i filmy animowane dla dzieci.
Jednocześnie był to sygnał zwrotu, jeśli chodzi o rodzaj polskich filmów, jakie chcą oglądać Polacy. "Różę" Wojciecha Smarzowskiego obejrzało ponad 429 tysięcy widzów, 307 tysięcy poszło na "Pokłosie" Władysława Pasikowskiego, 322 tysiące na "Sponsoring" Małgorzaty Szumowskiej, 211 tysięcy na "Obławę" Marcina Krzyształowicza. Ponad 322 tysiące widzów wybrało film Piotra Trzaskalskiego "Mój rower" z pierwszoplanową rolą jazzmana Michała Urbaniaka. Wkrótce okaże się, że polscy widzowie z ambitnym polskim kinem zostaną na dłużej.
"W Europie Środkowej Polska ma w tej chwili największą i najbardziej stabilną kinematografię, która znajduje oparcie we własnej widowni, przy czym zdobywa widzów także dla filmów autorskich. Inna rzecz, że twórcy tacy jak Smarzowski i Szumowska forsują nową ekspresję polskiego kina, wyostrzają formę, daleką od swojskiej powolności, charakterystycznego swojskiego "snujstwa". Hasło "polski film" traci u kinowego ludu odium lekceważenia i pogardy wytworzone w latach dziewięćdziesiątych. Jest to sytuacja nowa, która powinna ośmielać dystrybutorów niewierzących w rodzime kino poza półproduktami funkcjonującymi u nas jako "komedie romantyczne" - pisał z Gdyni Tadeusz Sobolewski.
"Jesteś Bogiem"
Film Leszka Dawida skupia w sobie wiele nowych zjawisk charakterystycznych dla ostatniej dekady polskiego kina, o których już wspominaliśmy. Po pierwsze, modę na filmy biograficzne, których przed 2005 rokiem kręcono niewiele. Po drugie, realistycznie pokazany Śląsk jako tło historii, w której cała Polska może się przejrzeć jak w lustrze. Obydwie te cechy "Jesteś Bogiem" dzieli z wcześniejszym o siedem lat "Skazanym na bluesa". (...)
"Jesteś Bogiem", było odnowienie przymierza między kinem i rzeczywistością. Swatką okazały się media. W tym wypadku wszystko zaczęło się od opublikowanego w 2001 roku w "Dużym Formacie", reporterskim magazynie "Gazety Wyborczej", reportażu Lidii Ostałowskiej "Teraz go zarymuję", o charyzmatycznym raperze Magiku (a właściwie Piotrze Łuszczu), który u szczytu sławy, 26 grudnia 2000 roku, popełnił samobójstwo. Miał wtedy dwadzieścia dwa lata. Dlaczego? Tak jak w przypadku Iana Curtisa z zespołu Joy Division ("Jesteś Bogiem" często porównywano do "Control" Antona Corbijna z 2007 roku o Curtisie właśnie) nie ma na to jednej odpowiedzi.
Nie udziela jej też Maciej Pisuk, scenarzysta filmu Leszka Dawida i autor książki "Paktofonika. Przewodnik Krytyki Politycznej" z 2008. Pisuk w wywiadzie z Piotrem Mareckim mówił o Magiku jako o "Mateuszu Birkucie przełomu wieków". Dodawał, że w jego historii skupia się cały dramat "pokolenia, które wkroczyło w dorosłość na przełomie wieków". Dlatego natychmiast po przeczytaniu reportażu Ostałowskiej uznał, że Magik to doskonały filmowy bohater. Trzydziestosześcioletni (wówczas) Pisuk wpadł jednak w pułapkę trochę podobną do tej, jaką opisał w "Jesteś Bogiem" - stukał do niewłaściwych drzwi, podpisywał niekorzystne dla siebie umowy. Był jednak uparty, więc w końcu, po dziesięciu latach, film powstał. (...)
Leszek Dawid dystansował się wobec prostego, "socjologicznego" odczytania jego filmu. (...) Ale powiedział też: "Gdzieś w tle tego filmu jest wielka metafora, ale chcę pokazać widzowi, że ja tych klocków nie poukładałem. To ci chłopcy muszą nas zaprowadzić w te swoje blokowiska, oswoić nam rzeczywistość, w której żyją".
"W ciemności", reż. Agnieszka Holland. Fot. materiały prasowe
"W ciemności"
Film Agnieszki Holland zrodził się z jednego zdania. Brzmiało ono: "Polski katolicki złodziej ukrył grupę Żydów w kanałach Lwowa". W 2003 roku przeczytał je kanadyjski scenarzysta David F. Shamoon w recenzji książki o Sprawiedliwych wśród Narodów Świata i uznał, że to świetny pomysł na film. "Katolickim złodziejem" okazał się Leopold Socha (w filmie gra go Robert Więckiewicz). Shamoon chciał dowiedzieć się o nim więcej. Nie było z tym problemu - Socha i ocaleni przez niego Żydzi zostali opisani przez Roberta Marshalla w książce "W kanałach Lwowa".
Shamoon natychmiast podpisał umowę na jej ekranizację. Jednak prace nad scenariuszem zajęły siedem lat. Między innymi dlatego, że Shamoon nie chciał kolejnej hollywoodzkiej opowieści o Holocauście, w której Żydzi będą papierowymi postaciami, pokazanymi jako miłe i słodkie ofiary. "To mnie zawsze od tych filmów odrzuca jako Żyda. Zależało mi na pokazaniu prawdziwych ludzi" (tak mówił w wywiadzie dla "Toronto Magazine").
Agnieszka Holland zrealizowała założenia Shamoona z nawiązką. Ani Leopold Socha, ani ratowani przez niego Żydzi nie są ani mili, ani słodcy. Liam Lacey w "The Globe And Mail" chwalił "bezbłędną kreację Roberta Więckiewicza", grającego "polskiego everymana o szorstkich manierach (...), który ma w sobie tyle sentymentalizmu co szczury w kanałach. Gdy miażdży czaszkę młodego niemieckiego żołnierza, uświadamiamy sobie, że to nie jest człowiek, który pozwoliłby, żeby sumienie stanęło na jego drodze do przetrwania (...). Do połowy filmu ciągle nie jesteśmy pewni, czy nie sprzeda swoich Żydów dla nagrody i dla ocalenia swojej rodziny. Ale to, że nawet tak twardy orzech w końcu pęka, czyni tę historię jeszcze bardziej wzruszającą i nieoczekiwanie daje jeszcze więcej nadziei".
Mick LaSalle w "San Francisco Chronicle" przyznawał, że rozumie opór czytelnika przed oglądaniem "kolejnego filmu o Holocauście". (...) Pisał również, że w filmie Holland "Żydzi też nie są przesadnie szlachetni. Nie ma wśród nich Gandhiego. To nie jest film o strasznych rzeczach wydarzających się dobrym ludziom, ale o strasznych rzeczach wydarzających się zwykłym ludziom".
2013: Ida, czyli hit z uśpienia
Rok 2013 to od dawna pierwszy i - jeśli spojrzeć na lata 2005-2015 - na dobrą sprawę jedyny rok pozbawiony anomalii. Bez wielkich narodowych żałób, bez wielkich narodowych sukcesów, bez kampanii wyborczych czy klęsk żywiołowych. Nawet pustoszący północną Europę orkan "Ksawery" musnął nas tylko ogonem i najwięcej zniszczeń zrobił w Szwecji.
Rok 2013 był również rokiem ostatecznego triumfu cyfryzacji - 23 lipca wyłączono ostatni sygnał analogowej telewizji. (...) Jednocześnie za sprawą rewelacji Edwarda Snowdena i Juliana Assange'a na temat inwigilacji w sieci, na wielką skalę prowadzonej przez tajne rządowe agencje, cyfryzacja straciła dziecięcą niewinność. Uświadomiliśmy sobie, że nad tworzeniem sieciowego społeczeństwa powinny czuwać demokratycznie wybierane instytucje stojące na straży interesu publicznego. (...)
Tymaczasem w Gdyni...
"Coś dobrego dzieje się z polskim kinem. Dawno już do Złotych Lwów nie kandydowało tak wiele dobrych tytułów" - pisał Tadeusz Sobolewski, komentując wyniki festiwalu w 2013 roku. Paweł Felis zauważył zaś, że Gdynia zwykle była dla polskiego filmu początkiem drogi do (ewentualnej) światowej kariery. Tym razem wyjątkowo dużo filmów przybyło do Gdyni już po pierwszych sukcesach na świecie - na festiwalach w Berlinie, w Toronto, w Karlowych Warach i w Montrealu. "Wszystko to pierwszoligowe festiwale o najwyższej randze!" - pisał.
Również dzięki temu konkurencja w Gdyni była tak wyrównana, że niemal każdy film w konkursie dostał jakąś nagrodę. "Ida" Pawlikowskiego Złote Lwy za najlepszy film, "Chce się żyć" Pieprzycy i "W imię..." Szumowskiej Srebrne Lwy. Szumowską nagrodzono też za reżyserię, a Jacka Bromskiego za scenariusz "Biletu na księżyc". Agata Kulesza dostała nagrodę za główną rolę kobiecą ("Ida"), a Andrzej Chyra za męską ("W imię..."). (...)
"Ida"
Amerykanie mają specjalne określenie na filmy, które odniosły sukces wbrew opiniom branży i krytyki: "sleeper hit", czyli "hit z uśpienia". W Hollywood takie przypadki zdarzają się zdumiewająco często, co pokazuje, jak bardzo nieprzewidywalna jest kinematografia. (...)
Prawdopodobnie pierwszym sleeper hitem była "Psychoza" Hitchcocka (1960) - film nakręcony wbrew wytwórni Paramount,która robiła, co mogła, żeby wybić ten projekt z głowy reżysera. (...) Najsłynniejszym sleeper hitem są zaś "Gwiezdne wojny". Kosmiczną baśń George'a Lucasa najpierw odrzucili najwięksi hollywoodzcy gracze. Gdy zaś Twentieth Century Fox niechętnie powiedział "tak", zbuntowali się kiniarze - nie chcieli brać filmu, który na pewno poniesie porażkę. (...)
Mało kto w Hollywood wierzył także w "Szczęki" (to był przecież dopiero drugi film mało znanego faceta nazwiskiem Spielberg, którego pierwszy kinowy film, "Sugarland Express", poniósł kasową porażkę), "Piratów z Karaibów" (zasadniczy argument: wszystkie filmy o piratach poniosły dotąd klęskę, czemu z tym miałoby być inaczej?), "Tożsamość Bourne'a" (opinie widzów na pokazach testowych były miażdżąco nieprzychylne) czy "Bonnie i Clyde" (widownia nie będzie się identyfikować z bandytami). (...)
Światowa premiera "Idy odbyła" się 30 sierpnia 2013 roku, podczas 40. Telluride Film Festival w stanie Kolorado, a już 11 września film został pokazany w Gdyni. Recenzje były entuzjastyczne, "Idę" okrzyknięto czarnym koniem festiwalu. Ale w tych pierwszych tekstach widać też zaskoczenie dziennikarzy. "Ida" to jeden z nielicznych filmów w konkursie głównym, o którym nie było wiadomo niemal nic - okazję, by go obejrzeć, mieli tylko przedstawiciele branży filmowej, nie zdążył jeszcze trafić do kin ani na międzynarodowe festiwale. Ale już po pierwszej projekcji w Gdyni było jasne, że trzeba go wpisać na listę mocnych kandydatów do nagród" - pisał Przemysław Gulda.
Nie było jeszcze wokół Idy publicystycznego sporu. Krytycy chwalili Pawła Pawlikowskiego za to, że swoim filmem oddał hołd polskiemu kinu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Skolimowski, Morgenstern, Has, Wajda - te nazwiska padały, gdy opisywano filmowy język Idy. Jednak - jak podkreślał Tadeusz Sobolewski - powrót do estetyki polskiego kina z czasów, gdy było u szczytu możliwości i podbijało międzynarodowe festiwale, sprawił, że "rzeczywistość ukazana w "Idzie" nie wydaje się - jak to bywa w filmach o PRL-u - ani atrapą, ani karykaturą". (...)
Mimo Złotych Lwów w Gdyni "Ida" początkowo miała skromną dystrybucję. I co za tym idzie, niewielką widownię - tylko 108 tysięcy widzów. Można zresztą zrozumieć dystrybutorów, którzy niechętnie pokazywali smutny czarno-biały film w proporcjach 4:3. (...)
Niektórzy - jak Paweł Felis - wzdychali, żeby "Ida" wywołała chociaż taki sam oddźwięk jak "Pokłosie" Pasikowskiego". W najśmielszych snach nie przypuszczał, że za rok będzie pisał tekst o triumfalnej podróży Idy przez świat. (...)
"Zaczęło się od festiwalu w Toronto, gdzie ludzie dyskutowali o "Idzie" na ulicy, a dystrybutorzy ustawiali się w kolejce, żeby zobaczyć film i go kupić. Rola agenta sprzedaży (w tym wypadku firma Fandango Portobello), zrazu wobec "Idy" nieufnego, była niewielka. Film - jak mówią producenci - "sprzedawał się sam" - pisał Felis w 2014 roku i cytował producentkę filmu Ewę Puszczyńską: "Byłam spokojna, że film zdobędzie uznanie na festiwalach, ale przez myśl mi nie przeszło, że osiągnie sukces komercyjny". Tymczasem "Idę" obejrzało ponad 500 tysięcy widzów we Francji, 450 tysięcy w USA, ponad 100 tysięcy we Włoszech, po kilkadziesiąt tysięcy w Hiszpanii i Holandii. (...)
"W imię", reż. Małgorzata Szumowska. Fot. materiały prasowe
"W imię..."
Przystojny, obyty i światowy ksiądz Adam (Adam Chyra) trafia do parafii gdzieś na odludziu. Od początku widać, że nie pasuje do tego świata. Czujemy, że kryje w sobie tajemnicę. Ta tajemnica stopniowo staje się dla nas jasna, gdy świadkujemy narodzinom uczucia pomiędzy księdzem a przystojnym młodzieńcem (Mateusz Kościukiewicz), który również czuje się tu outsiderem.
Gary Goldstein w "Los Angeles Times" nazwał film Małgorzaty Szumowskiej "pochłaniającym, chwilami hipnotycznym dramatem o religii, represji i seksualności. Szumowska, która napisała scenariusz wspólnie z pierwszorzędnym operatorem Michałem Englertem, zręcznie wypełnia tę zapadającą w pamięć i prowokującą refleksje opowieść czterema równo wymierzonymi składnikami: napięciem, dreszczem, pożądaniem i nieuchronnością losu".
Film miał premierę na festiwalu w Berlinie, gdzie zaklasyfikował się do konkursu głównego. Został więc pokazany w Polsce już rozsławiony pierwszymi sukcesami na Zachodzie. Próbowano go wpisać u nas w spory o molestowanie seksualne i skandale obyczajowe w Kościele, ale to oczywiście film o czymś zupełnie innym.
Szumowska broniła się przed publicystycznym interpretowaniem jej filmu: "W imię... to mój film najbardziej własny. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że wstrzeliwuję się nim w dyskusję na temat Kościoła, homoseksualizmu, celibatu, związków partnerskich itd. I już pytają mnie, dlaczego nie zrobiłam filmu o molestowaniu młodych ludzi przez księży, bo to taki palący problem... Ale kino to nie publicystyka. Gdybym o tym miała robić film, musiałabym swego bohatera osądzać moralnie. I nie mogłabym go kochać."
2014: Bogowie - kto by pomyślał, że film o kardiologii sprawi Polsce taką frajdę?
Polityka, która dawała nam przez poprzednie kilka lat odetchnąć, znów o sobie przypomniała. W roku 2014 Polska stała się najbliższym świadkiem wojny u swojego sąsiada. A przecież czuliśmy się już tacy bezpieczni... Wojna przez całe dziesięciolecia pozostawała na marginesie naszej uwagi. Nawet jeśli brali w niej udział nasi żołnierze, to przecież wszystko działo się gdzieś daleko: na Bliskim Wschodzie, w Afryce, na Bałkanach, na Zakaukaziu.
Na początku 2014 roku jednak ze zgrozą obserwowaliśmy rosyjską inwazję na Krym, która przekreśliła nadzieje na scenariusz pokojowy. To zupełnie zmieniło kontekst, w jakim oglądaliśmy filmy o "naszej" wojnie lub archiwalne materiały o przedwojennej Polsce.
Tymaczasem w Gdyni...
Najmłodsza fala filmowców, wolna od traumatycznych wspomnień z PRL czy dysfunkcyjnego systemu produkcji filmowej z lat dziewięćdziesiątych, weszła w świat kina gładko, debiutując przed trzydziestką. A jako że nie czuli się ofiarami jakiegokolwiek systemu, nie kręcili już, jak poprzednia fala, filmów o "młodych ludziach, którzy nie widzą dla siebie perspektyw w tym kraju". Może dlatego też tym razem przejęcie pokoleniowej sztafety odbyło się bez awantur. "Już z tego wyrośliśmy" - pisał z Gdyni Tadeusz Sobolewski.
Nagrodę za najlepszy film 2014 roku dostali "Bogowie", film wyreżyserowany przez przedstawiciela tej generacji Łukasza Palkowskiego. Złote Lwy za główną rolę męską odebrał wcielający się w Zbigniewa Religę Tomasz Kot (to zdumiewające, że dopiero drugą - pierwszą dostał za debiut w "Skazanym na bluesa"). Nagrodę za główną rolę żeńską odebrała debiutantka Zofia Wichłacz ("Miasto 44"), a za reżyserię - Władysław Pasikowski ("Jack Strong").
"Bogowie"
Werdykt jury na festiwalu w Gdyni publiczność przyjęła owacją na stojąco. "Dawno już wielka nagroda polskiego festiwalu nie była przyjmowana z takim aplauzem" - pisał Tadeusz Sobolewski. "Bodajże po raz pierwszy polskie kino pokazało nam PRL nie z perspektywy martyrologii, walki z systemem, moralnego niepokoju czy, dla odmiany, postbarejowskiej kpiny z absurdów pseudosocjalistycznego ustroju, tylko z punktu widzenia kogoś, kto za wszelką cenę próbuje w nim odnieść sukces".
W "Bogach" jest to ambitny lekarz, który w Polsce chce zastosować w praktyce to, czego nauczył się, studiując w Stanach. I chociaż nie brak w filmie Palkowskiego ustrojowych absurdów, choć bohater musi przedzierać się przez mur mentalności tępych aparatczyków, stawia na swoim. W Zabrzu udaje mu się stworzyć od zera światowej klasy klinikę i doprowadzić - wbrew etycznym zastrzeżeniom kolegów lekarzy - do pierwszego udanego przeszczepu serca.
"Nigdy byś nie pomyślał, że film o kardiologii w Polsce może sprawić taką frajdę" - pisał Leslie Felperin w "Guardianie". Jak wszyscy chyba recenzenci chwalił Tomasza Kota, którego "Religa jest budzącym sympatię, na pierwszy rzut oka niedźwiedziowatym nałogowym palaczem (takie to były czasy!), który pędzi przez kraj limonkową konserwą udającą samochód i nigdy nie kapituluje, póki może uratować pacjenta. Otacza go błyskotliwie skomponowana plejada postaci drugoplanowych, od doświadczonych pielęgniarek po wyniosłych przełożonych. Film jest odrobinę staroświecki, ale opowiada fascynującą historię i pokazuje konkretny czas i miejsce w historii medycyny".
"Miasto 44", reż. Jan Komasa. Fot. materiały prasowe
"Miasto 44"
Nowoczesna narracja i młoda obsada filmu sprawiają, że Jan Komasa nie dubluje pytań stawianych w poprzednich filmach o powstaniu warszawskim: "czy poszedłbyś walczyć" albo "czy ta walka ma sens?". Pokazuje młodych warszawiaków, którzy w konspirację i powstanie zaplątali się niemalże przypadkiem - jak główny bohater Stefan (Józef Pawłowski), którego do podziemia przyciągnął traf i uroda łączniczek - Kamy (Anna Próchniak) i Biedronki (Zofia Wichłacz).
Unikając prezentyzmu, czyli oceniania wyborów bohaterów w świetle późniejszej wiedzy, której bohaterowie przecież nie mogli mieć - Komasa pokazał bezsens dawnych pytań. Stefan, owszem, idzie walczyć, ale to wcale nie znaczy, że powtórzyłby swój wybór, gdyby znał jego konsekwencje.
To świadome unikanie wielkich pytań o powstanie zirytowało niektórych recenzentów. "Komasa właściwie o nic nikogo nie pyta - ani nas, ani powstańców. Nie interesuje go miejsce powstania w naszej świadomości" - pisali Monika Helak i Łukasz Bertram w "Kulturze Liberalnej". Z kolei Jakub Majmurek właśnie za to chwalił Komasę, gdy pisał w "Krytyce Politycznej": "to nie tylko świetna filmowa robota, naprawdę dająca po bebechach, ale także mądry głos w dyskusjach o powstaniu, pokazujący te jego aspekty, które rzadko przedostają się do publicznej świadomości". (...)
"Wątpię, czy kiedykolwiek uda się nakręcić film o powstaniu warszawskim, który zadowoli wszystkich" - pisał Janusz Wróblewski, biorąc Komasę w obronę przed tymi, którzy zarzucali mu trywializację powstania. "Zamiast energetycznego widowiska o miłości w czasach apokalipsy - jak krzyczy slogan reklamowy - wielu wolałoby kolejny martyrologiczny pomnik z wyraźną polityczną tezą. Swoją drogą, ten piarowski banał zaskakująco dobrze oddaje istotę filmu Jana Komasy. Tak, to romantyczna opowieść o szaleństwie uczuć w wojennej pożodze. Zaprzeczenie wyważonego, ascetycznego dramatu, stawiającego dosadnie pytania o sens i tzw. sprawę polską".
2015: Ta noc
Noc z 22 na 23 lutego 2015 roku. Trwa 87. ceremonia wręczenia nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej. Nicole Kidman rozrywa kopertę. Zwycięzcą w kategorii najlepszy film obcojęzyczny jest Ida!
"Zrobiłem czarno-biały film o potrzebie wyciszenia, wycofania się ze świata, kontemplacji. I oto stoję teraz przed wami, w całym tym zgiełku" - mówił Paweł Pawlikowski po odebraniu nagrody. (...)
***
A co z 2016, 2017, 2018...?
Przez dziesięć lat polskie kino przeszło epokową przemianę, odbudowując swoją pozycję, markę i więź z widzami. Teraz by się chciało, żeby podobna przemiana dokonała się w innych obszarach kultury. Media publiczne, rynek książki, prawa autorskie w internecie: w tych dziedzinach tkwimy mniej więcej w tych samych miejscach i sporach, co kino dziesięć lat temu. A przecież przykład sukcesu reformy kinematografii pokazał, że jeśli środowiska twórcze, politycy i sami odbiorcy znajdą wspólny język, mogą się przed nami rozwinąć wszystkie czerwone dywany świata.
Wojciech Orliński